Komiczny wstęp zapowiada płytę z poczuciem humoru: Cee Lo, zaprzysiężony antybohater popkultury, długo ukrywający swą tożsamość mroczny facet z nadwagą, teraz reklamuje się jako Don Juan. Podobno robi zabójcze wrażenie na paniach.
Dziś jego znakiem firmowym jest fantastyczna piosenka „F**k You". W refrenie pokazuje środkowy palec bogatemu chłopakowi, który sprzątnął mu sprzed nosa ukochaną i teraz obwozi ją po mieście w ferrari. Do świetnej, nowoczesnej kompozycji r'n'b dodał trochę ciepłej ironii, tworząc jeden z najważniejszych przebojów roku.
Tak błyskotliwe dowcipy zdarzają się w popie coraz rzadziej. Cały album nie jest równie wystrzałowy, jednak Green wynagradza to subtelnymi aluzjami – tworzy muzykę rozrywkową bez wulgarnej dosłowności.
W „Bright Lights Bigger City" bije tętno jacksonowskiej "Billie Jean". Cee Lo po zmroku wyrusza na podbój metropolii, w której wszystko może się zdarzyć. "Wildflower" przypomina optymizm, jakim promieniowały popowe hity lat 90., ale łatwiej tę piosenkę zapomnieć niż zanucić. Co innego w „Bodies", w której muzyk zdradza pretensje do tytułu króla namiętnego soulu. Spowolnione werble, budujące napięcie skrzypce i szepty mają tę samą magię, jaką Isaac Hayes i Barry White odurzali kobiety. Jeszcze dalej, do przełomu lat 50. i 60. cofa się Green, by w „Please" z wokalistką Selah Sue ożywić melancholijne nuty – to już klasyczny rhythm and blues. Słodka „Statisfied" zaś jest jak bańka mydlana: urocza i pusta. Znalazła się na krążku chyba tylko dla kontrastu świetnej „I Want You" – wśród spotęgowanych trąbek i smyczków Cee Lo śpiewa tak, że można pójść za nim na koniec świata. Uwodzi w starym stylu, ale na swój sposób. Wraca do pomysłów sprzed pół wieku i produkuje je na nowo. Najpiękniej zrobił to w „Oldfashioned".
Kto zapamiętał jego innowacyjne nagrania z duetu Gnarls Barkley, może być rozczarowany. Tamte piosenki były męską przygodą dwóch twórców zdeterminowanych, by odkrywać nowe lądy. Było, minęło – Cee Lo postawił na miłość.