Editę Gruberovą entuzjastycznie przyjmuje publiczność całego świata, ale przyjęcie zgotowane w Warszawie ją wzruszyło. Zaprezentowała się jednak w tym, co ma najlepszego w repertuarze: kreacją angielskiej królowej w operze „Roberto Devereux" Gaetano Donizettiego.
Tytuł jest mylący, bo nie Roberto jest tu najważniejszym bohaterem, ale Elżbieta I, która obdarzyła go miłością. On okazał się niewierny, zatem musiała skazać go na śmierć, mimo że nadal go kocha.
Ta rola jest jak popis w jeździe figurowej na lodzie. Efektowny wstęp najeżony został trudnymi technicznie skokami (aria z koloraturowymi ozdobnikami). Potem następuje część wolna (liryczny duet miłosny), a dynamiczny finał jest jeszcze trudniejszy niż początek.
Edita Gruberova nie trzyma się jednak reguł, ustala własną dramaturgię. W pierwszej scenie jej głos dopiero nabiera giętkości i swobody, a potem z każdą minutą interpretacja staje się coraz bardziej bogata w niuanse wokalne i emocjonalne, aż do przejmującego finału, w którym Elżbieta widzi szafot splamiony krwią Roberta.
Nie ma dziś chyba na świecie śpiewaczki, która potrafi tak poruszyć widzów, stworzyć złożony psychologicznie portret swej bohaterki. Ci, którzy jej partnerowali w niedzielnym koncercie, mają głosy młodsze, świeższe, o ładnej barwie, a nie wydobyli z muzyki Donizettiego nawet połowy tych niuansów co ona.