Ryszard Horowitz wyda album z kolekcją zdjęć światowych gwiazd jazzu

Światowej sławy fotograf wyda album z portretami największych gwiazd jazzu. Opowiada, jak został prekursorem zdjęć cyfrowych i o swoich relacjach ze światem reklamy

Aktualizacja: 11.06.2012 18:57 Publikacja: 11.06.2012 18:36

Ryszard Horowitz w trakcie sesji dla Vistuli

Ryszard Horowitz w trakcie sesji dla Vistuli

Foto: materiały prasowe/vistula

Dlaczego przez lata ukrywał pan przed nami spektakularną kolekcję „All That Jazz", której bohaterami są największe sławy tego gatunku?

Ryszard Horowitz:

Sam nie wiedziałem, że ją posiadam. Dopiero parę lat temu, przenosząc studio, odkryłem pudło, w którym były czarno-białe negatywy z portretami polskich muzyków jazzowych -  moich przyjaciół zanim stali się gwiazdami. Zdjęcia zrobiłem w latach 50. jeszcze przed wyjazdem do Ameryki. A już w Stanach, na początku lat 60., sfotografowałem legendy tamtejszego jazzu. Odnalezione negatywy oczyściłem, zrobiłem powiększenia i pokazałem zaprzyjaźnionemu krytykowi jazzowemu. Poznał mnie z Dave'em Brubeckiem, którego zdjęcia wykonałem w Krakowie w 1958 r. Kiedy dowiedział się, że chcę wydać album - napisał do niego wstęp. Chodziło tylko o to, żeby znaleźć wydawcę. Wtedy doszło do spotkania z Jerzym Mazgajem, właścicielem Vistuli. Postanowiliśmy powiązać książkę z sesją fotograficzną jej nowej wieczorowej kolekcji. Inspirowałem się moimi jazzowymi fotosami w czarno-białej tonacji. 11 września ukaże się album, odbędą się wystawa i rewia mody w Zamku Królewskim oraz koncert.

Przypomnijmy krakowski występ Dave'a Brubecka, pierwszego amerykańskiego jazzmana w Polsce.

Moi koledzy, Wojtek Karolak i Andrzej Dąbrowski, byli pod wielkim wpływem jego muzyki. Potem dowiedziałem się, że na koncert przyszli też inni muzycy, którzy objawili się później -  m.in. Tomasz Stańko. Wszyscy żyliśmy jazzem. Słuchaliśmy zagłuszanych jazzowych stacji, Głosu Ameryki i audycji Willisa Conovera. To byłyczasy koncertów w Piwnicy pod Baranami i jam session w moim mieszkaniu na Rynku. Wyjechałem do Nowego Jorku m.in. dla jazzu. Chciałem być blisko jego źródeł. Swoje pierwsze zarobione pieniądze wydawałem na płyty i włóczenie się po klubach. Kupując piwo za dolara, można było słuchać Theloniousa Monka całą noc. Młodzież amerykańska nie interesowała się jazzem. Wolała The Beatles i rock and rolla. Jazzowe gwiazdy zarabiały w Europie, a u siebie grały w pustych salach. Pamiętam występ Elli Fitzgerald, na którym było może dziesięć osób. Nie do pomyślenia!

Sfotografował pan również Louisa Armstronga.

A na Newport Festival Duke'a Ellingtona. Często chodziłem na jam session. Mam fajne zdjęcie młodej dziewczyny... Arethy Franklin.

Zaprzyjaźnił się pan z artystami?

Byłem zbyt młody i nieśmiały. Włóczyłem się za gwiazdami jak groupie.

Ale potrafił pan też pokazywać sławy z dystansem - na przykład znudzonych, ziewających muzyków orkiestry Ellingtona.

Faceci jeździli po całym świecie, mogli być zmęczeni! Cieszę się, że George Wein, założyciel festiwalu w Newport, który wylansował największe sławy jazzu, ozdobił tym zdjęciem swoje mieszkanie.

Jest pan pionierem fotografii cyfrowej. Zdarzały się chwile, gdy patrzono na pana jak na wariata?

Jak na kompletnego wariata! Byłem jednym z pierwszych, którzy zaczęli tworzyć efekty przypominające triki cyfrowe jeszcze w ciemni. Dziś robią wrażenie, jakby były z komputera. Nie widać różnicy. Ta pionierska praca uzmysłowiła mi, czym może być montaż digitalowy. A na początku lat 80. Zbyszek Rybczyński polecił mi faceta w Hamburgu mającego prototyp urządzenia komputerowego mogącego przetwarzać zdjęcia. Wsiadłem w samolot, przesiedziałem u niego cały weekend i stworzyliśmy kilka kompozycji. Proces był niezwykle skomplikowany, kosztowny i czasochłonny, ale osiągnąłem efekty, o jakich nie można było marzyć w ciemni.

I jaki był odbiór?

Gdy pokazywałem moje nowe prace, nikt nie traktował ich poważnie, nie uważał ich za fotografie. A ja wiedziałem, że to jest przyszłość gatunku i zacząłem się rozglądać za firmą, która udostępni mi urządzenia warte miliony dolarów. Tak poznałem Boba Greenberga, wizjonera robiącego efekty specjalne dla czołówki filmowej, m.in. dla Woody'ego Allena w Zeligu. Umówiliśmy się, że stworzę dla niego kompozycje, prezentujące go jako pioniera nowych mediów. Tak wykonałem montaż przekręconej tuby z ptakami z biało-czarnym tłem, które przechodziło w kolorowy obraz. Bardzo się spodobał, zbierałem nagrody i staliśmy się protoplastami fotografii cyfrowej.

Upowszechnienie jej sprawiło, że za zdjęcie do Internetu płaci się dziś 5 zł.

To jest dramat na całym świecie. Ale jego przyczyna jest inna: ludzie nie czują potrzeby uczenia się rzemiosła. Uważają, że wystarczy pstryknąć guziczkiem. A to nieprawda. Internet jest zalany potwornymi zdjęciami, również dlatego, że potrzeby rynku są coraz niższe. Dlatego koncentruję się na tworzeniu własnej formy.

Zaskoczyła mnie informacja, że Steve Jobs, pionier cyfryzacji, słuchał muzyki z płyt winylowych.

Z kolei Bill Gates ma w swoim domu ramy z monitorami, na których wyświetlają się arcydzieła sztuki. Stać go na oryginały, a zadowala się kopiami i podoba mu się, że, co parę dni, obrazy się zmieniają. Dla mnie zawsze ważniejszy jest oryginał. Nie dziwię się, że geniusze digitalizacji są powiązani z kulturą analogową. Nie ulega wątpliwości, że nagrania winylowe są szlachetniejsze, cieplejsze, o czym zapominamy, bo przyzwyczailiśmy się do CD.

Czy nadejdzie czas, że fotografie będą warte tyle co brylanty Tiffanyego, które pan fotografował jako jeden z nielicznych.

Może aż tak to nie. Ale już sprzedano fotosy klasyków za ponad milion dolarów, a żyjących twórców kosztują nawet kilkaset tysięcy. Rynek jest i inwestorzy też. Bo dzieła sztuki kupuje się dla inwestycji.

W Ameryce od początku łączył pan sztukę z reklamą. My chyba wciąż żyjemy w romantycznej niszy, gdzie te sfery się rozdziela.

Zaczęło się od tego, że musiałem znaleźć środki do utrzymania, a zależało mi, żeby profesja była związana z moimi zainteresowaniami. Reklama stała się naturalnym wyborem, ale chciałem przeprowadzać akcje bardziej wyrafinowane, oddziałujące na wyobraźnię. Uparłem się, że pójdę własną drogą i spróbuję reklamować przy okazji siebie. To było wtedy nietypowe, bo wielu młodych fotografów tworzyło osobno sztukę i reklamę. Totalna schizofrenia! Mnie to nie interesowało. Z czasem udało mi się stworzyć własną niszę. Nigdy nie miałem negatywnego stosunku do reklamy.

Czy były czasy bez reklamy?

Dzieła religijne powstawały na chwałę bogów, a portrety promowały władców.

A czy są już polskie produkty, które z powodzeniem lansują się w Ameryce?

Ostatnio przebijają się wódki. Belvedere i Wyborowa są już szanowanymi markami. Wcześniej była tylko szynka. Ale Ameryka to trudny rynek, tam potrzebne są wielkie pieniądze.

rozmawiał Jacek Cieślak

Ryszard Horowitz

urodził się w 1939 r. w Krakowie. Ocalał z Auschwitz dzięki Oskarowi Schindlerowi.

Studiował w Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki, a po wyjeździe do Ameryki w 1959 r. w Pratt Institute, gdzie jego mistrzem był Aleksiej Brodowicz. Pracował dla wielu agencji reklamowych, m.in. jako dyrektor artystyczny Grey Advertising. Od listopada 1967 r. ma własną agencję fotograficzną.

Prekursor fotografii cyfrowej i efektów specjalnych. Laureat wielu prestiżowych nagród.

Dlaczego przez lata ukrywał pan przed nami spektakularną kolekcję „All That Jazz", której bohaterami są największe sławy tego gatunku?

Ryszard Horowitz:

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"