Zadebiutują kolejny raz

Dają filmowi swoją twarz, talent i pozycję. Jednak, grając u debiutantów i niezależnych twórców, uznani doświadczeni aktorzy także sporo zyskują

Publikacja: 08.12.2012 11:15

Ewa Skibińska w „Matce Teresie od kotów”

Ewa Skibińska w „Matce Teresie od kotów”

Foto: Syrena Films

Dlaczego angażują się w projekty młodych reżyserów? Przynajmniej w jednej części odpowiedzi bardzo różnych osób brzmią podobnie: bo scenariusz był interesujący, rola inna niż zwykle, a sam projekt miał potencjał, którego warto było nie zaprzepaścić. Powodów jest jednak więcej.

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Agata Buzek nie ukrywa: – Przyjaźnię się z producentem, reżyserem i aktorami filmu „W sypialni". Wszystkich na planie znałam. W takich warunkach przyjemnie jest grać.

Marian Dziędziel dodaje: – Po prostu lubię młodych ludzi i tyle. Zwłaszcza gdy mają coś do powiedzenia.

Nieco szersze spojrzenie proponuje Bartosz Konopka, reżyser znakomitego fabularnego debiutu „Lęk wysokości" (wcześniej nominowany do Oscara za dokument „Królik po berlińsku"), często zapraszany do jury przeglądów kina młodego i niezależnego: – Aktorzy, nawet ci ze sporym dorobkiem, biorą udział w etiudach, filmach szkolnych i dłuższych debiutach, bo szukają odświeżenia, nowego, współczesnego języka i kontaktu z innym pokoleniem. Poza tym, jeśli ktoś jest dobrym aktorem, na ogół jest też otwartym człowiekiem.

Dzięki znanym nazwiskom młodzi twórcy starają się niekiedy wesprzeć promocyjnie swój film. Jednak zapraszając tzw. gwiazdę, mogą sprowokować skojarzenie pójścia na łatwiznę. Ktoś może założyć, że rozpoznawalny aktor jest po to, by – nawet jeśli, jako nieopierzeni reżyserzy, nie uniosą realizacji – odwrócić od tego uwagę widza.

– Jednak prawdziwa satysfakcja jest wtedy, gdy z mniej znanym aktorem zbuduje się coś wyjątkowego, jakby razem się zadebiutuje – aktor w nowym wcieleniu, a reżyser w pierwszym filmie – mówi Konopka.

Zdarza się wtedy, że wchodzący na rynek reżyserzy, udanymi lub mniej udanymi filmami, wyciągają z cienia zapomniane gwiazdy lub tworzą nowe.

Mocną rolą porażeni

Prawdziwą rekordzistką, która udziela się na planach młodych i niezależnych twórców, jest Dorota Kolak. Mierzyć się z nią mogłaby chyba tylko Ewa Szykulska, ale Kolak ciężko prześcignąć w rywalizacji o liczbę ról u debiutujących reżyserów, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że aktorka istnieje w świadomości polskiego kina zaledwie od 2009 r. Wtedy to z odmętów gdańskiego Teatru Wybrzeże wydobył ją Mariusz Grzegorzek, angażując do filmu „Jestem twój". Aktorka o imponującym teatralnym dorobku od dawna szukała dla siebie możliwości zaistnienia w kinie. Rola walecznej matki, zaborczą miłością zakochanej we własnym synu, przyniosła aktorce gromko oklaskiwaną nagrodę za najlepszą drugoplanową kreację na festiwalu w Gdyni. I choć film trafił do kina dopiero rok po gdyńskim sukcesie, z mocno zatartym po sobie dobrym wrażeniem i przemknął przez ekrany niespecjalnie zauważony, Kolak zapadła w pamięć paru osobom. Tym najbardziej znaczącym dla rozwoju filmowej kariery był Bartosz Konopka.

– Zobaczyłem Dorotę Kolak w filmie Grzegorzka w olśniewającej i dogłębnie przeszywającej roli – wspomina reżyser. – Byłem nią porażony, co się nieczęsto zdarza, zwłaszcza w polskim kinie. U tej nieznanej aktorki zobaczyłem wielką odwagę. Jak Charlize Theron w filmie „Monster", tak ona stworzyła przed kamerą potwora. Wiedziałem już, że chcę z nią pracować.

Konopka zaangażował Kolak do swojego pełnometrażowego debiutu – „Lęku wysokości". Niewielka, acz wyrazista rola nie zginęła między mocnymi kreacjami Krzysztofa Stroińskiego i Marcina Dorocińskiego, potwierdzając siłę warsztatu aktorki. Reżyser trafnie go scharakteryzował: – Chyba przez to, że tyle lat pracowała gdzieś na uboczu, wciąż ma wielki głód grania i „nadpotencjał", który sprawia, że postaci, jakie tworzy, są rozedrgane, pełne sprzecznych uczuć i barwne, a zarazem nie przekraczają granicy przerysowania czy wiarygodności.

Dobry dzień dla kobiet

Propozycje serialowe, które napłynęły po kinowym „Lęku wysokości", Kolak przeplata z udziałem w studenckich etiudach i projektach powstających w Studiu Munka. Zagrała m.in. „Jutro mnie tu nie będzie" Julii Kolberger, „Józek idzie do nieba" zrealizowanych na 8. Pomorskich Warsztatach Filmowych czy „Urodzinach" Macieja Sobieszczańskiego, za każdym razem szukając w najmniejszej nawet roli czegoś wielkiego. Przed premierą jest kolejny pełnometrażowy debiut z udziałem aktorki. W filmie Marii Sadowskiej „Dzień kobiet" – znów mocno i wyraziście – zagrała złamaną przez życie alkoholiczkę.

W tym samym filmie w pierwszej dużej kinowej roli pokazała się Katarzyna Kwiatkowska, która jako parodystka błysnęła w telewizyjnym show Szymona Majewskiego, ale podobnie jak Kolak długo pozostawała niezauważona przez kino.

Reżyserka „Dnia kobiet" nie kryje satysfakcji: – Mogę sobie pogratulować, bo odkryłam Katarzynę Kwiatkowską dla roli dramatycznej. Szukałam nowej twarzy, na castingu totalnie mnie ujęła.

Kwiatkowskiej, rola sprzedawczyni, a potem kierowniczki zmiany w sieciowym markecie pozwoliła pokazać szeroki wachlarz umiejętności – odnaleźć dramat w komedii i komedię w dramacie.

Aktorka wspomina: – Kiedy dostałam scenariusz, po kilku pierwszych stronach autentycznie zadrżały mi ręce. Dawno nie czytałam czegoś tak ciekawego i obiecującego, rola była wspaniałym aktorskim materiałem, postać wielowymiarowa, wymykająca się schematom. Tak też popatrzyła na mnie reżyserka, proponując rolę dramatyczną osobie kojarzonej wcześniej z postaciami komediowymi.

Wyciągnięte z cienia

Debiutantowi wiele zawdzięcza także Ewa Skibińska. Dwa lata temu startujący w roli reżysera w kinie dramatopisarz i dokumentalista Paweł Sala przywrócił ją filmowi po ponad dziesięciu latach nieobecności. Dał jej jedną z głównych ról w „Matce Teresie od kotów". Aktorka, ostatni raz widziana w kinie w drobnej roli porzuconej kochanki w „Tygodniu z życia mężczyzny" Jerzego Stuhra, wreszcie mogła błysnąć talentem, tłumionym dotychczas przez drugorzędne seriale telewizyjne w stylu „Na wspólnej", „Pierwszej miłości" czy „Na dobre i na złe".

– Komponując obsadę, szukałem aktorów, którzy są bardzo dobrzy, reprezentują wysoki poziom aktorstwa, ale jednocześnie nie są opatrzeni, zgrani w mediach, tabloidach, telenowelach – wspominał przy okazji premiery Sala. – Ewa Skibińska miała takie epizody, jednak tego nie eksploatuje, nie istnieje w sferze popkulturowej czy plotkarskiej.

Skibińską co prawda ominęły nagrody, bo i cały film zyskał raczej miano niedocenionego niż masowo oklaskiwanego, ale aktorka została przywrócona pamięci widzów.

Dzięki znanym nazwiskom młodzi twórcy starają się niekiedy wesprzeć promocyjnie swój film

Powszechnej uwadze umknie prawdopodobnie kolejna kinowa rola Magdaleny Cieleckiej – teraz częściej widywanej na małym niż na wielkim ekranie. Ostatnimi laty aktorka właściwie odeszła od ambitnych wyzwań – od teatru, gdzie grywała w najbardziej ekstremalnych sztukach sezonu w rodzaju „4.48 Psychosis" Grzegorza Jarzyny i „Aniołach w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego. Kinowy „Taniec śmierci. Sceny z Powstania Warszawskiego" Leszka Wosiewicza z jej udziałem przepadł z pola widzenia, gdy reżyser wycofał go z udziału w tegorocznym festiwalu w Gdyni. W zeszłym roku Cielecka nie wystąpiła w żadnym filmie, zobaczyć ją za to można w drugim sezonie serialu HBO „Bez tajemnic", „Hotelu 52" i przebojowym „Czasie honoru". Do udziału w półgodzinnym kinowym „Jeziorze" udało się ją namówić Jackowi Piotrowi Bławutowi.

Debiutujący reżyser zdradza, że kiedy proponował udział w projekcie właśnie Cieleckiej, starał się nie pamiętać, jaką zawodową pozycję zajmuje. – Szukałem bohaterki zjawiskowej, wpisującej się w charakter filmu, zbliżony do „Pikniku pod Wiszącą Skałą" Petera Weira – wspomina. Scenariusz i poetyka filmu okazały się mocnym argumentem. – Z perspektywy czasu widzę, że udało mi się skompletować obsadę idealną – uważa reżyser. Poza Magdaleną Cielecką znaleźli się w niej Sławomira Łozińska i Witold Dębicki.

– Wszyscy mówiliśmy na planie jednym językiem, nie spieraliśmy się o konwencję. To była wymarzona sytuacja – dodaje Bławut.

Na stałym poziomie

Są aktorzy, którzy na studenckie czy debiutanckie plany trafiają, z trudem znajdując czas w terminarzu wypełnionym zawodowymi planami. – W małe, kameralne, tanie kino wchodzi się często dla przyjacielskich relacji i dobrej atmosfery, nie zważając na utrudnienia, brak funduszy i różne warunki na planie – tłumaczy Agata Buzek. Swoistą gratyfikacją jest to, że towarzyszy się projektowi od bardzo wczesnego etapu i z wielkim zaangażowaniem.

Rola Buzek w filmie Tomasza Wasilewskiego nie jest duża, ale stanowi znaczące dopełnienie dla rysunku głównej postaci granej przez Katarzynę Herman. – Strasznie trudno wartościować takie projekty jak „W sypialni" – komentuje Buzek. – Ja się ogromnie cieszę, że mogę brać udział zarówno w wielkich zagranicznych produkcjach, jak i w takich kameralnych przedsięwzięciach – dodaje.

O ile udział Buzek w projekcie niezależnym można nazwać okazjonalnym, to regularnie i z pełną świadomością swojego wkładu wspierają twórców niewielkich produkcji – studenckich etiud czy filmów robionych przez debiutantów – Maciej Stuhr i Marian Dziędziel. I choć może to zabrzmieć dziwnie, w ich przypadku często korzyść bywa obopólna.

Reżyserzy mają w obsadzie przyciągające oko nazwisko, aktorzy mogą liczyć na wielkie zaangażowanie twórcy, dostają też przemyślane scenariusze lub przynajmniej postacie, które dają im niezłe pole do popisu. Wie coś na ten temat Marian Dziędziel, który w zeszłym roku otrzymał za rolę w „Krecie" Rafaela Lewandowskiego nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego na festiwalu filmowym w Gdyni. Zagrał postać szczególną dla polskiego filmu, jedną z nielicznych w kinie historycznym, którą można nazwać mianem symbolicznej. Zygmunt Kowal z „Kreta" wiódł spokojne życie, póki jedna z gazet nie okrywa jego przeszłości i faktu, że donosił na ojca obecnej żony swojego syna. Huragan emocji i oskarżeń wybuchający po publikacji zmiata z powierzchni ziemi niejeden z fundamentów latami budowanych przez bohatera.

Oglądając studenckie etiudy, często można się natknąć także na Macieja Stuhra. W „Popatrz na mnie" Katarzyny Jungowskiej zagrał mężczyznę wraz z żoną wikłającego się w tajemniczy układ z nieznanymi ludźmi. Drobna rola w tym krótkim metrażu z pewnością niewiele zmieni w stabilnej karierze Stuhra, ale występy u reżyserów startujących w pełnym metrażu z pewnością podniosły jego akcje na aktorskim rynku. Zeszłoroczny „Daas" Adriana Panka był jednym z najlepszych tytułów w naszych kinach. Obecna jeszcze na ekranach „Obława" Marcina Krzyształowicza zalicza się do najinteligentniejszych debiutów ostatnich lat. W obu przypadkach Stuhrowi przypadły w udziale role budowane na sprzecznościach, bogate, różnorodne i nieoczywiste.

Dojrzały Dziędziel i znacznie młodszy Stuhr – a między nimi Kolak – mimo iż tyle już osiągnęli, nie przyjmują gwiazdorskich póz. To przede wszystkim znakomitej klasy aktorzy i zwyczajni ludzie poza planem. Najlepiej taki styl, na przykładzie Doroty Kolak, charakteryzuje Bartek Konopka. – Podoba mi się też to, że w codziennym życiu nie widać po niej aktorstwa. Kiedy siada obok w kawiarni nie skupia na sobie uwagi, nie przesadza z gestami, jest człowiekiem z tłumu, który – gdy chce – potrafi pokazać, że ma bardzo ciekawe wnętrze. Bogate zarówno w dobre, jak i złe cechy. To jest fascynujące. I świetnie sprawdza się w kinie.

Dlaczego angażują się w projekty młodych reżyserów? Przynajmniej w jednej części odpowiedzi bardzo różnych osób brzmią podobnie: bo scenariusz był interesujący, rola inna niż zwykle, a sam projekt miał potencjał, którego warto było nie zaprzepaścić. Powodów jest jednak więcej.

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Pozostało 97% artykułu
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Kultura
Zmarł Leszek Długosz
Kultura
Timothée Chalamet wyrównał rekord Johna Travolty sprzed 40 lat
Kultura
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie podaje datę otwarcia
Kultura
Malarski instynkt Sharon Stone