Jesteśmy przed warszawską, czerwcową premierą „Tristana i Izoldy", ta w Baden-Baden zakończyła się sukcesem. Co było najtrudniejsze?
Mariusz Treliński: „Tristan" to otchłań. Najpiękniejsza i najbardziej wymagająca opera, jaką kiedykolwiek napisano. To kolos, do którego trudno się zbliżyć. Dodatkowo to koprodukcja Baden-Baden, Warszawy, Metropolitan Opera w Nowym Jorku oraz National Centre for the Performing Arts w Pekinie. W każdym z tych miejsc słowo „Wagner" znaczy co innego. W Polsce to ciągle zbyt mało znany i grany kompozytor o bardzo silnym kontekście historycznym i politycznym. Ten kontekst w Baden-Baden, mieście o licznych nazistowskich konotacjach, ma wymiar jeszcze bardziej radykalny, od narodowego uwielbienia do całkowitego potępienia. W Ameryce, paradoksalnie, ta czterogodzinna opera jest hitem, granym przy pełnych salach częściej niż Verdi. W Chinach to zapewne anachroniczna opowieść o dawnej Europie. W tych zmieniających się kontekstach, perspektywach, „Tristan" jest dla mnie prekursorem tego wszystkiego, co najcenniejsze i tak ambiwalentne w kulturze europejskiej, prototypem wszystkich dekadenckich artystów, neurasteników, takich jak Proust, Mann czy Kafka, tego wszystkiego, co stworzyło wielkość Europy i zarazem stało się zalążkiem jej upadku. Wiem jednak, że cokolwiek bym zrobił i tak wszystkie konteksty pojawiają się poza moją reżyserią, bo taka jest logika regionalnych historii i topografii.
Czy spektakl ewoluuje?
Z pewnością. Warszawa zobaczy nową odsłonę, mam wrażenie pełniejszą niż to, co zdołałem osiągnąć w poprzednim etapie. To opowieść o dwójce kochanków, którą Wagner włączył w krąg europejskiej wyobraźni. Zatruł raz na zawsze miłość melancholią, a miłosne spełnienie uczynił możliwym jedynie w nocy śmierci. To właśnie noc będzie umożliwiała bohaterom działanie zgodne z własnymi pragnieniami. Wagner w swojej operze dokonał wielkiego odwrócenia znaków. To, co od zawsze uznawane było za negatywne – bezkresna noc – będzie tu reprezentować sferę pozytywną. Ostatecznie to właśnie noc przynosi wytchnienie od nieznośnych powinności dnia, zwalnia od obowiązków teatru dnia codziennego i przynosi możliwość realizacji najgłębszych pragnień. To niezwykle współczesne doświadczenie. Dzień u Wagnera związany jest z kłamstwem wypełniania, często narzuconych z góry, społecznych ról, zaś noc z prawdą emocji. To właśnie pod osłoną nocy, w samym jądrze ciemności, może dokonać się wspólne, zwierciadlane zatopienie w sferze, która zaciera wszelkie granice. Bezimienni, na zawsze nieodłączni kochankowie osiągają stan porównywalny z nirwaną. Dzień symbolizuje świat rządzących, świat przemocy, wojny, bezlitosny świat króla Marka. Jestem bowiem z pokolenia, które miało prawo sądzić, że już nigdy nie doświadczymy wojny w Europie. Tymczasem nagle jesteśmy otoczeni politykami absolutnie nieprzewidywalnymi – jak Putin w Rosji czy Trump w Ameryce. Neurasteniczna tkliwość, wrażliwość i dekadencja konfrontowana jest z siłą, która wszystko miażdży.
Do Wagnera sięgał pan od samych początków.