Rz: Ci, którzy nie uczyli się łaciny, nie wiedzą, że tytułowe rzymskie „L" nawiązuje do pana pięćdziesiątych urodzin, ale zauważą, że trzypłytowy album przynosi więcej niż pięćdziesiąt nagrań.
Grzegorz Turnau: Cały ten zestaw jest dziełem przypadku, a złożyły się nań utwory, które stanowią fragmenty różnych cyklów, jednak nie były dotąd publikowane. Kilka piosenek do wierszy Szymborskiej, Iwaszkiewicza, Staffa, Leca nagrałem na prośbę Teresy Kotlarczyk do telewizyjnego programu poetyckiego. Zdaję sobie sprawę, że dziś mówienie o takich programach brzmi jak żart! Jedyna piosenka, która pojawia się w formie zmodernizowanej, bo wersja sprzed 22 lat została ożywiona nowymi instrumentami, to „Koszula". Wyraża mój ontologiczny niepokój. Twórca „Koszuli", krakowski poeta Tadeusz Śliwiak, którego poznałem, jest dla mnie ważny. Jest przecież autorem „Ta nasza młodość", hymnu środowiska „Piwnicy pod Baranami", z jakim byłem związany.
Czyje tomiki teraz pan czyta, być może z myślą o nowej płycie?
Od dawna chodzi za mną Robert Frost w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka, ale jest we Froście mroczna tajemnica, której nie jestem jeszcze w stanie wyrazić muzycznie. Odświeżyłem sobie ostatnio poezję Jana Rostworowskiego, do której miałem wielką słabość, a na płycie śpiewam jego „Lunaparki". Jednak na bieżąco czytam prozę, nie współczesną, tylko Josepha Rotha, czyli siedzę w klimatach C.K.
Pana Kraków pięknieje, ale kojarzy się też z bitwą o Stary Teatr i angielskimi turystami. Podoba się to panu?