Dla Newtona liczyły się dwie sprawy: seks i fotografia. Właśnie w takiej kolejności. Pierwszej erekcji doświadczył w wieku czterech lat i od tej pory nieustannie zakochiwał się w jakiejś damie.
Tak zaczyna się autobiografia jednego z najwybitniejszych współczesnych fotografów. Rzecz jasna, Newton nie trudził się spisywaniem wspomnień. Dyktował je bądź nagrywał. Efekt – niechlujny, pełen kolokwializmów, mówiony styl. Pomimo że od strony literackiej książce można sporo zarzucić, i tak pochłania się ją jednym tchem.
Berliński Żyd, potomek zamożnego producenta guzików i mamisynek, zapowiadał się na zblazowanego bon vivanta. Jak sam mówi, zawód zdobył dzięki… Hitlerowi. Zimą 1938 roku wsiadł na statek płynący do Singapuru, w ten sposób unikając nazistowskich represji.
18 lat, dobra prezencja i aparat fotograficzny – oto cały majątek, jaki zabrał do Chin, gdzie zastała go II wojna. Zamiast zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej, co pierwotnie planował, dał się internować i wywieźć do Australii. „Na pewno czekałaby mnie strzelanina i straszliwy wysiłek fizyczny. A ja lubię się pieprzyć, a nie napieprzać”, pisał z rozbrajającą szczerością.
Erotomańskie skłonności nie przeszkodziły mu wytrwać ponad pół wieku w związku małżeńskim z tą jedną, jedyną – australijską aktorką June Brown. Oddaną i wyrozumiałą. Miał też szczęście parać się dziedziną, w której nieustannie obcował z płcią piękną. A kobiety wyczuwały zachwyt, z jakim Newton na nie patrzył. Przez okulary i obiektyw.