W pociągu EuroCity Warszawa – Berlin uprzejmie uprzedzono mnie, że ekspres może „doznać opóźnienia”. Albo takie metro. W większości zachodnich stolic przyjazd metra anonsuje tablica świetlna z dokładnością co do minuty. Warszawskie metro kursuje z ułańską fantazją, mniej więcej co kilka minut.
Moim zdaniem to dobry znak: nie poddaliśmy się komercjalizacji. Zgodnie z wielowiekową tradycją pozostajemy niepunktualni. Co też ma znaczyć – kreatywni i niezależni. Z ducha artyści.
Bo gdzie jak gdzie, ale w sztuce czas się nie liczy. Po pierwsze, nie sposób przewidzieć, jak długo potrwa proces twórczy – dzień, rok, całe życie? Po drugie, prawdziwy artysta żyje i działa poza czasem. Raz wyprzedza epokę, innym razem spóźnia się o wieki. Ma prawo.
Co zabawne, zarówno ten spieszący się, jak i leniwiec ponoszą takie samo ryzyko: publiczność może ich nie zrozumieć, odrzucić, wykpić. Klasyczny przykład to impresjoniści. „Nie ma tu przodu ani tyłu, góry czy dołu; ładu ani składu” – komentował pewien recenzent w satyrycznym pisemku „Charivari” pierwszy występ grupy z 1874 roku. Podobne przyjęcie spotkało kolejnych nowatorów. Do czasu – bo nagle karuzela z obelgami zatrzymała się. Krytycy pojęli, że deprecjonując poszukiwania wybiegające w przyszłość, narażają się na śmieszność.
Pierwszy światowy konflikt kazał zwątpić w tradycyjne wartości – absurdalny dadaizm i odwołujący się do podświadomości surrealizm oddawały ogólne nastroje. Uznano, że artyści mają dar profetycznego widzenia świata. I że destrukcja leży w naturze człowieka. A po traumie II wojny nikt nie śmiał pisnąć złego słowa przeciwko awangardzie, choćby nikt jej nie rozumiał.