Rz: Kiedy słuchałam „Koncertu sprzed lat...”, uderzyło mnie pani poczucie humoru. Uważałam panią za artystkę melancholijną, a w Hybrydach żartowała pani, że otrzymała zadanie, by wzruszać piosenkami o smutnej i skomplikowanej miłości. Nigdy nie śpiewała pani innych?
Magda Umer:
Na początku w Stodole Jasio Weiss pisał dla mnie lekkie piosenki, na przykład taką: „To ja się pytam, dlaczego on mnie wciąż tak dręczy i dlaczego wciąż mi zagląda w biust, na schodach mnie przyciska do poręczy, a jak zgaśnie światło, to zaraz szuka moich ust, cza-cza-cza”. A więc śpiewałam i śmieszne głupoty, ale kiedy pojawiła się Ela Jodłowska, nadzwyczajna artystka komediowa, tak nas podzielono, że ona była od zabawnych rzeczy, a ja od przyrody i rozpaczy.
No i od piosenek, które reprezentują szczególny typ optymizmu. Czyli jaki?
Na pewno nie głupotę. Jerzy Dobrowolski mówił: „Zaśpiewaj jedną pogodną piosenkę, ale niech to będzie coś”. Bo kiedyś w radiu na okrągło chodziły wesolutkie utwory: „Tyle słońca w całym mieście” albo „Jak dobrze wstać”, które kiepsko korespondowały z tym, co działo się w kraju. Może dzięki nim życie się ludziom trochę rozjaśniało. Ale za dużo było radości dyżurnej, bez pokrycia. Sporo też pozornie odważnej satyry, specjalizującej się w kopaniu leżących, i wiecznie królującego rechotu. A ja nie znoszę rechotu.