Piosenkę grają rozgłośnie radiowe w całej Europie, jest w pierwszej dziesiątce najpopularniejszych na świecie. To wyśpiewana z przekąsem prośba dziewczyny, która padła ofiarą własnych pragnień i teraz błaga ukochanego, by uwolnił ją od swego uroku.
Utwór został nagrany tak, jak się to robiło przed laty – z bogatą orkiestracją, dużą partią smyczkową i dudniącymi wesoło bębnami. Podobnie powstały inne piosenki i to jeden z powodów, dla których album Duffy doskonale trafia w swój czas. Publiczność jest spragniona akustycznych brzmień – chcemy prawdziwych dźwięków i charakterystycznych, nawet jeśli nie krystalicznych, głosów. Właśnie takich jak załamujący się chwilami i lekko chropowaty wokal Duffy. Zainteresowanie młodą Walijką wzmaga i to, że klimat jej piosenek wydaje się zbliżony do sensacyjnego albumu Amy Winehouse.
Rzeczywiście – pomysł, by sięgnąć do aranżacyjnych pomysłów sprzed kilku dekad, a śpiewając, pozwalać sobie na ucieczkę od przewidywalnej linii melodycznej, jest ten sam. Ale na tym podobieństwa się kończą. W nagraniach debiutującej Walijki nie ma szaleństwa – jeśli komuś Winehouse wydawała się zbyt nieobliczalna i dziwaczna, z tym większą radością przyjmie płytę Duffy. „Rockferry” jest spokojniejsza i bardziej liryczna. Głos Duffy nie jest co prawda tak elektryzujący i rozpoznawalny jak u Winehouse, ale za to delikatniejszy i chwyta za serce. Wokalistka śpiewa o uczuciach bez zbędnej emfazy, dlatego łatwo się z nimi utożsamić. Wszystkie utwory brzmią intymnie.
W opowiadającej o rozstaniu „Hanging on Too Long” czy przepełnionej lękiem „I’m Scared” są wzruszające momenty szczerości. Kiedy w „Serious” Duffy pyta mężczyznę, czy może liczyć na poważną relację, pokazuje i kruchość, i odwagę. Warto pójść z nią na spacer wzdłuż „Warwick Avenue”, mimo że czeka tam koniec miłości. Duffy jest urzekająca, nawet gdy śpiewa: „Zostawiam cię, tam są drzwi”. A niech zostawia i sto razy, jeśli ma to robić tak pięknie.