Ma w sobie to coś, co miały najbardziej niezwykłe kobiety kina: Greta Garbo, Marlena Dietrich, Bette Davis — powiedział o niej Quentin Tarantino i nie rzucał słów na wiatr. Mając zebraną ekipę i pieniądze na film, przełożył początek zdjęć do „Kill Bill” o rok, bo jego ulubiona aktorka spodziewała się drugiego dziecka.
Thurman rzeczywiście ma w sobie jakąś magię. Nie tylko na ekranie. Także w życiu. Pamiętam, jak przeprowadzałam z nią wywiad podczas festiwalu canneńskiego. Siedziałyśmy na trawie przy domu na wzgórzach. Uma wyglądała jak pełne swobody dziecko-kwiat, ale zachowywała się jak dama. Miała w sobie klasę.
Urodziła się 29 kwietnia 1970 r. w Bostonie. Matka była psychoterapeutką, ojciec profesorem buddyzmu na Uniwersytecie Columbia.
— To był wspaniały dom, pełen książek, rozmów o sztuce, a przede wszystkim tolerancji. Rodzice mieli wielki respekt dla innych ludzi. Wzrastaliśmy w przeświadczeniu, że nie jesteśmy ich własnością, lecz mamy prawo do swojego życia — opowiadała mi Uma o latach dzieciństwa.
A jednak ona miała problemy ze sobą — czuła się brzydka i nieatrakcyjna. Dlatego uciekała w świat szkolnego teatru. Mając 15 lat, zagrała Abigail w „Czarownicach z Salem” i łowca talentów z Nowego Jorku zaproponował jej stypendium w szkole aktorskiej. Podjęła to wyzwanie, a rodzice się nie sprzeciwili. Thurman pokochała Manhattan.