Rz: Przed laty dziennikarze pisali, że Angelina Jolie robi sobie kolejne tatuaże, bawi się nożami, kocha seks i ekstrawaganckie wybryki. Ostatnio w kolorowych magazynach ukazują się pani zdjęcia z Bradem Pittem i gromadką dzieci. Z „niegrzecznej dziewczynki” zamieniła się pani w ambasadora dobrej woli Komisji do spraw Uchodźców przy ONZ i stateczną matkę.
Młodość nie jest łatwa. W każdym razie moja była pełna kompleksów. Wychowywałam się bez ojca, brakowało mi pewności siebie, miałam nadwagę, czułam się nieatrakcyjna i niekochana. Stale musiałam udowadniać sobie i światu, że jestem niezależna, silna i niesztampowa. Szalałam. Byłam punkiem w kurtce nabijanej gwoździami, z kolorowymi włosami. Ale całe to wariactwo wynikało z niepewności. Dziś jestem dojrzałą kobietą i wiem, co jest naprawdę ważne. Dlatego się uspokoiłam. Choć buntuję się, gdy ludzie usiłują mi wmówić, że straciłam fantazję i spontaniczność. Po prostu weszłam w inny etap życia. Nikt nie pozostaje do śmierci nastolatką.
Czy to życiowe dojrzewanie ma wpływ na pani wybory zawodowe? Od czasu „Przerwanej lekcji muzyki” zawsze przeplatała pani kreacje w filmach poważnych i dramatycznych rolami w hitach w rodzaju „Lary Croft”. To się chyba nie zmienia?
Zostałam aktorką, żeby się nie nudzić. Lubię zmieniać światy, czasem powiedzieć z ekranu coś ważnego, a czasem dobrze się bawić. Poza tym każda rola kosztuje. Kiedy w „Cenie odwagi” grałam Mariane Pearl, na wiele tygodni stałam się kobietą, która szuka męża porwanego przez terrorystów w Pakistanie, a potem musi przeżyć wiadomość o jego egzekucji. Proszę mi wierzyć, że byłam potwornie zmęczona, nie mogłam wieczorami zasnąć. Takie stresy trzeba odreagować. Lekkie kino akcji wydaje się wtedy wybawieniem.
Użyczenie swego głosu tygrysicy z „Kung Fu Pandy” też było taką ucieczką?