Nie byłem tak zbuntowany jak pokolenie dojrzewające na przełomie lat 70. i 80. Na początku nie wiedziałem, na czym polega kłamstwo PRL, kupowali mnie albo stawiali pod ścianą. Jak się nie zaśpiewało na festiwalach piosenki radzieckiej i żołnierskiej w Zielonej Górze i Kołobrzegu, wiadomo było, że SB, która miała biuro w Pagarcie, mogła zatrzymać paszport. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że nasi kierownicy muzyczni musieli podpisywać zobowiązania, że artysta nie będzie mówił nic złego na PRL za granicą. Trzeba było mieć odwagę Piotra Szczepanika czy Jana Pietrzaka, żeby podskoczyć SB. Wyjazd do Związku Radzieckiego raz na dwa lata był niepisanym obowiązkiem. Wtedy zauważyłem, że w kulisach stoją smutni panowie i kiedy było za głośno albo marynarki szły w górę, wyłączali prąd, mówili, że jest awaria. Śpiewanie po angielsku było niemile widziane. Ale byliśmy bezczelni i potrafiliśmy wmówić naszym opiekunom, że „Blues Suede Shoes” to stara piosenka murzyńskich niewolników uciskanych w Ameryce. Kiedyś jak idioci kupiliśmy za ruble furę dolarów. Nie wiedzieliśmy, że od milicji. Zatrzymali nas na granicy. Ministerstwo Kultury na osiem miesięcy dało nam zakaz koncertowania. Dzisiaj każdy sam odpowiada za swoją walizkę z piosenkami.
Światowe gwiazdy grają na zamkniętych przyjęciach dla milionerów. Zdarzyło się panu?
Dostałem kiedyś propozycję występu na weselu. Cena nie grała roli, miała po mnie przyjechać biała limuzyna, zabrać na Wybrzeże. Pomyślałem, że wcześniej krytykowano mnie za disco polo, a teraz dojdą jeszcze drwiny, że gram na weselach. Dlatego dałem cenę zaporową…, ale została przyjęta. Przyjechała biała limuzyna, szofer poczęstował mnie szampanem. Kiedy dojechałem na miejsce, poproszono mnie, żebym zaczął od „Rysunku na szkle”. Zaśpiewałem „Jest gdzieś niebo jak len, noc za krótka na sen” i część pań zaczęła płakać. Okazało się, że ojciec panny młodej był kapitanem żeglugi dalekomorskiej, a moja piosenka w czasie dalekich rejsów przypominała mu o Polsce. W testamencie obiecał córce, że będzie dla niej śpiewał na weselu Krzysztof Krawczyk – bez względu na to, ile zażąda, na co zabezpieczył pieniądze. Ojciec wesela nie dożył, ale testament został wypełniony. Była wspaniała zabawa, czułem się jak w rodzinie.
Są miejsca, w których by pan nie zagrał?
Nie ma, poza jednym klubem w Las Vegas, gdzie występowałem jako „Kristof from Poland”. Musiałem rozweselać nie zawsze trzeźwych Amerykanów, ludzi, którzy zgrali się w kasynach. Ale czasami śpiewałem tylko dla kelnerów, bo sala była pusta. Miałem cztery występy w każdą noc do piątej nad ranem. Wolne tylko w poniedziałek.
Musiał pan kłaść papę na dachach w Ameryce?