Śpiew to zdrowie

Z Krzysztofem Krawczykiem rozmawia Jacek Cieślak

Publikacja: 03.07.2008 17:13

Śpiew to zdrowie

Foto: Machina/FORUM

RZ Ma pan tremę przed jubileuszem 45-lecia w Sopocie?

Odpowiem anegdotą o Mieczysławie Foggu. W podobnej sytuacji zwierzył mi się: „Wiesz, mam jubileuszowy koncert, podczas którego będą wyświetlać z projektora historię mojego życia, filmy ze mną na powstańczych barykadach itd. Poszedłem do kościoła pomodlić się. Wiesz, o co? Nie o to, bym czysto zaśpiewał albo nie zapomniał tekstu. To już mi się nie zdarza. Modliłem się, żeby projektor się nie zaciął!”. To była modlitwa profesjonalisty.

Jakie dawał panu rady?

Kiedy dopytywałem o sposób na długie śpiewanie, podyktował mi telefon do swojego laryngologa. Lekarz radził mu, żeby śpiewał co najmniej pięć koncertów na miesiąc, bo inaczej umrze. To dla wokalistów najlepsza recepta na długie życie, bo w czasie koncertu oczyszcza się organizm, wyzwalają endorfiny, adrenalina. Mieczysław Fogg umarł, gdy przestał śpiewać. Wziąłem sobie tę lekcję do serca.

Pamięta pan pierwszy występ?

To był czas, kiedy wszyscy młodzi udawali, że śpiewają po angielsku. Nazywało się to „swidju-midżiu”. Zapisywaliśmy fonetycznie piosenki Presleya i Beatlesów. Wtedy Maciej Konopiński, syn świetnego łódzkiego poety drukującego w piśmie „Karuzela”, napisał mi twista pod tytułem „O jejejejejejejeje, boli mnie ząb!”. Śpiewałem go, trzymając się za twarz. Słuchaczy pewnie bolały zęby.

A co pan robił wcześniej?

Mój ojciec zmarł, gdy miałem 16 lat. Mama wpadła w rozpacz. Tworzyli wspaniałe małżeństwo. Musiałem iść do pracy, a jednocześnie robiłem maturę w wieczorówce z kolegami, którzy mieli po 50 lat. Byłem zwykłym popychadłem, gońcem, nalepiałem znaczki na koperty, robiłem herbatę. Gdy zacząłem występować w Trubadurach, mogłem żyć jak muszkieter. Były „kobiety, wino i śpiew”. Wino Egri Bikawer i ciepła wódka. Ale zakąski były dobre, a wątroby mieliśmy mocne. Kiedy zacząłem karierę solową, dostałem najwyższą kategorię „S” i miałem za koncert 2 tysiące złotych. Dużo. Tylko ja, Perfect i Mazowsze wypełniliśmy Salę Kongresową 18 razy przez dwa tygodnie.

Jakie były pana Sopoty?

W 1976 r. Grażyna Hase zaprojektowała mi kostium – czapkę marynarską, garnitur w prążki z modnym szerokim kołnierzem. Śpiewałem „Parostatek”, szedłem jak burza, a za „Rysunek na szkle” dostałem nagrodę publiczności i dziennikarzy. Kiedy Ałła Pugaczowa wyszła po mnie na estradę, wyznała z rosyjskim akcentem: „Krzysiu, kocham cię!”. Buchnęła plotka, że mam z nią romans, choć nigdy nie miałem przyjemności jej poznać. W 1978 r. typowano mnie na faworyta festiwalu. Byłem roztrzęsiony i wziąłem brom na uspokojenie. Zaśpiewałem „Jak minął dzień” i bisowałem z pięć razy. Miałem odpłynąć łódką, która stanowiła główną nagrodę, ale dla szefa Radiokomitetu Macieja Szczepańskiego byłem na estradzie nazbyt spokojny. Nazwał mnie wulgarnie i kazał zdjąć z anteny. Przez sześć lat miałem zakaz wstępu do telewizji. To mnie rozbiło psychicznie. Wyjechałem do Ameryki. A kiedy wróciłem, w Opolu zdarzył mi się jeszcze lepszy numer niż w Sopocie. Kiedy wygrałem nagrodę publiczności, kierownik Wydziału Kultury KC wpadł w panikę. Do dziś pamiętam jego palce, żółte od palenia papierosów do ostatniego „maszka”. Powiedział mi: „Pan nie może wygrać, za długo pana nie było w kraju”. No i byłem drugi.

Ale wcześniej nie narzekał pan na PRL?

Nie byłem tak zbuntowany jak pokolenie dojrzewające na przełomie lat 70. i 80. Na początku nie wiedziałem, na czym polega kłamstwo PRL, kupowali mnie albo stawiali pod ścianą. Jak się nie zaśpiewało na festiwalach piosenki radzieckiej i żołnierskiej w Zielonej Górze i Kołobrzegu, wiadomo było, że SB, która miała biuro w Pagarcie, mogła zatrzymać paszport. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że nasi kierownicy muzyczni musieli podpisywać zobowiązania, że artysta nie będzie mówił nic złego na PRL za granicą. Trzeba było mieć odwagę Piotra Szczepanika czy Jana Pietrzaka, żeby podskoczyć SB. Wyjazd do Związku Radzieckiego raz na dwa lata był niepisanym obowiązkiem. Wtedy zauważyłem, że w kulisach stoją smutni panowie i kiedy było za głośno albo marynarki szły w górę, wyłączali prąd, mówili, że jest awaria. Śpiewanie po angielsku było niemile widziane. Ale byliśmy bezczelni i potrafiliśmy wmówić naszym opiekunom, że „Blues Suede Shoes” to stara piosenka murzyńskich niewolników uciskanych w Ameryce. Kiedyś jak idioci kupiliśmy za ruble furę dolarów. Nie wiedzieliśmy, że od milicji. Zatrzymali nas na granicy. Ministerstwo Kultury na osiem miesięcy dało nam zakaz koncertowania. Dzisiaj każdy sam odpowiada za swoją walizkę z piosenkami.

Światowe gwiazdy grają na zamkniętych przyjęciach dla milionerów. Zdarzyło się panu?

Dostałem kiedyś propozycję występu na weselu. Cena nie grała roli, miała po mnie przyjechać biała limuzyna, zabrać na Wybrzeże. Pomyślałem, że wcześniej krytykowano mnie za disco polo, a teraz dojdą jeszcze drwiny, że gram na weselach. Dlatego dałem cenę zaporową…, ale została przyjęta. Przyjechała biała limuzyna, szofer poczęstował mnie szampanem. Kiedy dojechałem na miejsce, poproszono mnie, żebym zaczął od „Rysunku na szkle”. Zaśpiewałem „Jest gdzieś niebo jak len, noc za krótka na sen” i część pań zaczęła płakać. Okazało się, że ojciec panny młodej był kapitanem żeglugi dalekomorskiej, a moja piosenka w czasie dalekich rejsów przypominała mu o Polsce. W testamencie obiecał córce, że będzie dla niej śpiewał na weselu Krzysztof Krawczyk – bez względu na to, ile zażąda, na co zabezpieczył pieniądze. Ojciec wesela nie dożył, ale testament został wypełniony. Była wspaniała zabawa, czułem się jak w rodzinie.

Są miejsca, w których by pan nie zagrał?

Nie ma, poza jednym klubem w Las Vegas, gdzie występowałem jako „Kristof from Poland”. Musiałem rozweselać nie zawsze trzeźwych Amerykanów, ludzi, którzy zgrali się w kasynach. Ale czasami śpiewałem tylko dla kelnerów, bo sala była pusta. Miałem cztery występy w każdą noc do piątej nad ranem. Wolne tylko w poniedziałek.

Musiał pan kłaść papę na dachach w Ameryce?

W adwent nie było żadnych zabaw. A żyć trzeba było. Wtedy górale załatwili mi pracę. Wspinałem się na dach, musiałem wtargać rolkę papy ważącą 30 kg. Pewnego dnia przebiłem sobie lewą rękę spinaczem. Kiedy wróciłem do śpiewania, pojawił się przy mnie Polonus, fan, który mówił mi: „Co ty taki jesteś zmęczony, dopiero druga w nocy?”. Zaproponował cudowne zastrzyki i tabletki, po których latałem po scenie jak kangur. I byłem w drodze na dno. Wtedy spotkałem Ewę. Bóg rzucił mi koło ratunkowe. W Wielkanoc zaprowadziła mnie do kościoła. Nie byłem na mszy przez 20 lat. Rodzice wychowali mnie na dobrego katolika, ale buntowałem się przeciwko Bogu, obciążałem go winą za śmierć ojca. W tamtą Wielkanoc dostałem ponownie dar wiary. Walczę o nią każdego dnia.

Co pana jeszcze dopinguje, poza wiarą i żoną?

A choćby Maryla Rodowicz. Parę lat temu mogłem powiedzieć o sobie „stary niedźwiedź mocno śpi”. Nie bardzo mi się chciało robić coś nowego. A Maryla daje mi nieustannie przykład. Ciągle walczy o siebie, nagrywa, ma siłę i chęci. Kiedy ją widzę, czuję, jakby chciała mi powiedzieć: „Krzysiu, nie ma co odcinać kuponów, trzeba zdobywać nowych słuchaczy”. Zdobywam.

Uosabiał pan obciach i dancingowe życie PRL, a teraz nawet ci, którzy naśmiewali się z pana, lubią pana piosenki. Komponują dla pana najważniejsze postaci polskiego rocka. Jak pan to wytłumaczy?

Opowiem panu anegdotę o Ninie Terentiew, która nie pozwoliła mi utonąć w najgorszym czasie. Wiedziała, że jestem jedynym żywicielem rodziny, mężczyzną pogruchotanym przez życie, siebie, komunę, Amerykę i nieudane małżeństwa. A teraz zorganizowała jubileusz w Sopocie. Mieli do niej przyjść do domu studenci ze spółdzielni – umyć okna. Wstydziła się, że ma moje płyty, nie chciała sobie robić obciachu, o którym pan mówił, i schowała je na niższą półkę. Kiedy wróciła, studenci słuchali Krawczyka… W PRL wszystko było obciachowe, poza tym, że ludzie chcieli się wzruszać, kochać, tańczyć: normalnie żyć. Piosenki dawały ucieczkę od szarej rzeczywistości, a piosenkarze towarzyszyli ludziom na dobre i na złe. Za to nas pamiętają, lubią, szanują. A dziś przychodzą na moje koncerty trzy pokolenia – dziadkowie, rodzice i dzieci. I dobrze się bawią. A będą jeszcze lepiej, bo właśnie przystąpiłem do opracowywania płyty z Marcinem Macukiem, który ostatnio wyprodukował albumy Kasi Nosowskiej i „Unplugged” grupy Hey. Premiera jesienią!

Będzie gwiazdą festiwalu Top Trendy w Operze Leśnej transmitowanego przez Polsat. W piątek zobaczymy go w koncercie „Top”, w którym zaprezentują się autorzy największych przebojów płytowych. W sobotę zaś odbędzie się recital „Życie jak wino” związany z jubileuszem 45-lecia działalności estradowej wokalisty. Usłyszymy jego największe hity, towarzyszyć mu będą m. in. Trubadurzy, Edyta Górniak, Muniek Staszczyk, Norbi, Łukasz Zagrobelny i..., ale to niespodzianka. Krawczyk był jedną z największych gwiazd polskiej piosenki w latach 60. i 70. Po przyjeździe z Ameryki, wobec braku zainteresowania mediów, miał epizod discopolowy. Jego wielki powrót związany jest z płytami, które nagrał z pomocą Gorana Bregovica, Smolika i Edyty Bartosiewicz. Dzięki nim dotarł do młodego pokolenia słuchaczy.

RZ Ma pan tremę przed jubileuszem 45-lecia w Sopocie?

Odpowiem anegdotą o Mieczysławie Foggu. W podobnej sytuacji zwierzył mi się: „Wiesz, mam jubileuszowy koncert, podczas którego będą wyświetlać z projektora historię mojego życia, filmy ze mną na powstańczych barykadach itd. Poszedłem do kościoła pomodlić się. Wiesz, o co? Nie o to, bym czysto zaśpiewał albo nie zapomniał tekstu. To już mi się nie zdarza. Modliłem się, żeby projektor się nie zaciął!”. To była modlitwa profesjonalisty.

Pozostało 95% artykułu
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Kultura
Koreanka Han Kang laureatką literackiego Nobla. Wiele łączy ją z Polską
Kultura
Holandia: Dzieło sztuki wylądowało w koszu. Pomylono je ze śmieciami
Sztuka
Otwarcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie coraz bliżej
Kultura
Jubileuszowa Gala French Touch La Belle Vie! w Warszawie