Dla szczęśliwców, którzy dostali się wtedy do Sali Kongresowej, był to koncert życia.
Przez lata przyjazd Milesa Davisa na festiwal Jazz Jamboree wydawał się nierealny. Dopiero gdy po zniesieniu stanu wojennego w starania zaangażowała się Ambasada Amerykańska w Warszawie, nazwisko trębacza pojawiło się w programie imprezy, mobilizując miłośników jazzu. Mimo drogich biletów Sala Kongresowa pękała w szwach, ludzie siedzieli w przejściach i na gzymsach. W kuluarach można było kupić pamiątkowe znaczki z napisem „We Want Miles”, który był zarazem tytułem jego koncertowego albumu.
Davis i jego septet odbywali europejskie tournée tuż po ukazaniu się płyty „Star People”, ale w programie znalazły się również nowe utwory, które trafiły na następną „Decoy”. Z wyjątkiem perkusisty Ala Fostera w zespole znaleźli się młodzi muzycy: saksofonista Bill Evans, gitarzysta John Scofield, grający na instrumentach klawiszowych Robert Irving III, basista Darryl Jones i wirtuoz instrumentów perkusyjnych Mino Cinelu.
By podkreślić egzotykę wydarzenia, wydawca pozostawił zapowiedź konferansjera Andrzeja Jaroszewskiego. Koncert rozpoczął się tematem „Speak”. Pojedyncze akordy Davisa grane jednocześnie na trąbce i elektronicznej klawiaturze tworzyły ramy utworu i nadawały kierunek improwizacjom Scofielda i Evansa. Dopiero w połowie koncertu, w temacie „That’s Right”, Miles dał popis swego kunsztu. Jego długa improwizacja na trąbce z tłumikiem, a później bez tłumika, należy do najlepszych, jakie można znaleźć na płytach koncertowych z tamtych lat. By znaleźć odpowiednie brzmienie swej trąbki, chodził po scenie, a nawet pochylał się nad nią... Koncert zakończyła przebojowa kompozycja „Jean Pierre”, w której popisową solówkę zagrał Darryl Jones.
To nie był jednak koniec.