Już w czwartek w Kongresowej udowodni, że na jego dwóch płytach – „Back To Bedlam” i „All The Lost Souls” – jest dużo więcej ładnych utworów.
Artysta ma więcej niż przyzwoitą prasę. Magazyny rozpisują się na temat jego słodkiego, delikatnego głosu w stylu Barry’ego Gibba i piosenek po brzegi wypełnionych miłością, smutkiem po jej utraceniu oraz refleksją nad popełnionymi błędami. Dla wielu słuchaczy, zwłaszcza młodszych, stwierdzenia te wcale nie będą rekomendacją. I dobrze, bo to raczej repertuar dla ich rodziców. Nostalgiczny, silnie zakorzeniony w folkrockowej tradycji lat 70. A przy tym nienaganny, jeżeli chodzi o kwestie natury wykonawczej.
Blunt jest bowiem akuratnym facetem. Za namową rodziców jako dziecko sięgnął po skrzypce, potem zasiadł za pianinem. Ojciec wpoił mu też szacunek dla wojska. Nie migał się więc od wypełnienia zobowiązań wobec ojczyzny. A ta skwapliwie wykorzystała okazję.
W wojsku kapitan Blunt był odpowiedzialny za 30 tys. brytyjskich żołnierzy podczas misji na Bałkanach.
Ale w głowie miał plan podboju przemysłu muzycznego. Wojna pogłębiła jego poczucie samotności, za sprawą czego pisał potem teksty wiarygodne dla milionów odbiorców. Nauczyła go również dystansu do siebie. Podczas gdy spora część dostaje piany na ustach, gdy ich piosenki są parodiowane, Blunt nie ma z tym problemu. Widzowie mogą więc mieć pewność, że przyjedzie do nas artysta bez gwiazdorskich manier i tremy.