Oczywiście, że wolałabym iść do sklepu za rogiem, pogawędzić ze sprzedawczynią, usłyszeć, że ser biały dzisiaj nie jest za bardzo świeży i że świeży będzie jutro. I jak paryska housewife wrócić piechotą do domu, ciągnąc za sobą elegancki wózeczek z zakupami po równym chodniku.
Ale nic z tego. W mojej okolicy nie ma żadnego takiego sklepu, żadnej takiej sprzedawczyni, żadnego takiego chodnika. Zakupy muszę przywieźć samochodem, bo nawet jednodniowy udźwig spożywczy (raczej uciąg) jest tak ciężki, że na piechotę się nie da. Ale nie bez znaczenia jest fakt, że podobnie jak wielu obywatelom tego i innych krajów, mnie także wydaje się, że kupując w supermarkecie, oszczędzam.
Więc raz na tydzień, a niekiedy częściej, podejmuję ekspedycję, której każdy etap mam do obrzydzenia przećwiczony.
Znaleźć miejsce parkingowe jak najbliżej stanowiska z wózkami i starać się je zapamiętać, żeby potem nie błąkać się z pełnym wózkiem po parkingu.
Znaleźć dwa złote na wózek, poszarpać się z wózkiem, który nie chce się odczepić. Rozpocząć peregrynację po sklepie, mijając dział telewizorów i akcesoriów samochodowych pędem, na przekór marketingowcom, którzy postanowili mnie tamtędy powolutku przeprowadzić. Starać się nie złościć, że wędliny są dzisiaj tam, gdzie tydzień temu były ryby, że soki przeniesiono na inny regał. Cały czas marząc, żeby w sklepie wysiadło nagłośnienie i żeby zamiast przy dźwiękach rąbanki przerywanej reklamami można było robić zakupy w ciszy.