Jest uosobieniem historii bluesa, wychował się w Missisipi – kolebce tej muzyki. Naprawdę nazywa się Morris Holt, urodził się w 1937 r. Jako dziecko pracował z rodzicami w polu, tam też, podczas zbierania bawełny, stracił palec.
Wypadek uniemożliwił mu grę na pianinie, więc chłopiec przerzucił się na gitarę. Pierwszą skonstruował sam: wyciągnął druty ze szczotki i przygwoździł je do ściany. Dostał za to lanie od matki, ale później mógł już brzdąkać, ile chciał. W 1955 r. pojechał do Chicago, by poznać tajniki instrumentu u znajomego muzyka. Ten dał mu radę: – Nie próbuj grać jak inni. Szukaj własnego brzmienia.
Stworzył je, chwytając struny w specyficzny sposób – jednocześnie przesuwał wzdłuż nich palcami i „podkręcał” nuty. – Wiem, że wielu próbowało tej sztuki bez powodzenia. Ale ja nie stosuję żadnych tricków, używam tych samych gitar co inni – mówi Magic Slim.
Równie naturalny i trudny do naśladowania jest sposób, w jaki tworzy piosenki. Powstają skokami: Slim zapisuje nuty i słowa, które od czasu do czasu przychodzą mu do głowy. Kiedy uzbiera ich dosyć, błyskawicznie montuje z nich utwór. Spontanicznie powstają także scenariusze jego występów. – Nie układam listy utworów – wyjaśnia bluesman. – Gram kilka piosenek i przyglądam się ludziom. Odpowiadam na ich potrzeby – blues to przecież uczucia.
Pierwsza wyprawa do Chicago w latach 50. nie skończyła się dla Magic Slima szczęśliwie, jego talent oceniano jako przeciętny. Drugi szturm na Chicago przypuścił w 1970 r., gdy stworzył z bratem grupę Teardrops. Koncertowali w małych lokalach, początkowo ledwo wiązali koniec z końcem, ale podpisali kontrakt płytowy we francuskiej wytwórni, a w latach 80. i 90. zdobywali ważne wyróżnienia. A sam Magic Slim zajął na bluesowej scenie wyjątkową pozycję – połączył chicagowskie brzmienie z surowymi, tradycyjnymi motywami z południa.