Eminem jest chyba najbardziej odpychającym i obleśnym gwiazdorem muzycznym – jego wideoklipy to prowokujące kabarety, stylizowane na rozrywkę kategorii B. Są kiczowate peruki, ośmieszające kostiumy, odgłosy wymiotów i puszczania wiatrów. Są niewybredne żarty i parodie, a oberwać może każdy. Pozew złożyli urażeni Michael Jackson i Christina Aguilera, a nawet matka rapera, której w jednej z piosenek dobitnie „podziękował” za pozbawione opieki dzieciństwo.
Trudno sobie wyobrazić, co myślała Mariah Carey, była kochanka Eminema, o utworze „Puke”, opisującym, jak na samą myśl o niej muzykowi chce się rzygać. A gdy żona Eminema usłyszała piosenkę, w której mąż fantazjuje o zamordowaniu jej, próbowała popełnić samobójstwo. Był rozwód, a jakiś czas później ponowny ślub i ponowny rozwód.
Wizerunek wroga publicznego numer 1 i niesmaczne dowcipy bardzo Eminemowi pomogły. Nie ma w historii hip-hopu białego rapera, który odniósłby sukces komercyjny na taką skalę. Przeniósł hip-hop w sferę pop i z przekąsem przyznaje, że powtórzył manewr Elvisa Presleya: wziął muzykę czarnych, wykorzystał po swojemu i sprzedał białym nastolatkom. A przy okazji bulwersował i zarabiał.
Swego czasu Eminem był najlepiej sprzedającym się solowym artystą na świecie, w ciągu tygodnia kupowano 2 mln płyt. Jednak jego kariera jest czymś więcej niż festiwalem schlebiającym przeciętnym gustom.
Marshall Mathers – to jego prawdziwe nazwisko – jest świetnym raperem. Z jego muzyki emanuje testosteron i złość chłopaka dorastającego bez miłości, na biednych przedmieściach. Potrafi autentyczne doświadczenia i skrajnie nieprzyjemne uczucia przełożyć na fantastyczne wersy, które tną jak brzytwa i nie chybiają celu. Robi to w niepowtarzalny sposób – nosowym głosem, który moduluje jak w radiowym teatrze, udając złośliwego konferansjera. Rap jest sztuką słowa i indywidualnego stylu: Eminem osiągnął w obu tych sferach najwyższy poziom.