Od czasu, kiedy Duchamp wymyślił ready-mades (1913 r.), a zwłaszcza od momentu, kiedy kompozycje z gotowców trafiły na rynek (lata 60./70.), zatarła się granica między produkcją maszynową a ręczną. Między tym, co wartościowe, gdyż niepowtarzalne, a tym, co cenne, bo komuś się kojarzy z wydarzeniami, które chce zachować w pamięci. A to może być wszystko – od starej koszulki po amatorskie zdjęcie z wakacji.
Równouprawnienie sztuki i rzeczy „wartościowych inaczej” najlepiej widać w… punkcie oprawczym. Co nam bliskie, pakujemy w ramy, a potem na ściany.
Dla prestiżu otaczamy się obiektami wartościowymi, świadczącymi o naszym statusie finansowym. Na potrzeby duszy trzymamy rzeczy niewymierne w walucie. Nawet oprawiamy. Obecna moda artystyczna i designerska godzi się na to, nawet popiera różne ekstrawagancje.
O przedmiotach danych do oprawy – pod szkło, otoczonych ramą – opowiedziała mi Nina Rozwadowska, szefowa stołecznej Galerii Grafiki i Plakatu. Najpierw było o kosie (takiej do żęcia). Jak się okazało, niejedyne to dziwactwo, z jakim spotkali się ramiarze pracujący w tej galerii. Ktoś dał do oprawy płachtę papieru z odciskiem nogi słonia, ktoś inny – bumerang Aborygenów, jeszcze inny – worki po kawie przywiezionej z Ameryki Południowej. Przedmioty różne, lecz pozwalające sklasyfikować się pod jednym hasłem: trofea podróżnicze.
Po co komuś przepocony, zakrwawiony T-shirt? Ku pamięci koncertu rockowego, w którym właściciel koszulki, fan mocnego uderzenia, uczestniczył „na żywo”. Pewien mężczyzna postanowił ocalić od zapomnienia wojenne przeżycia ojca, które symbolizowała… skórzana kurtka. Powstała duża solidna gablota. Grube okrycie na kożuchu ocaliło życie amerykańskiego pilota, ten zaś uratował polskiego kolegę.