Jay-Z jest w hip-hopie tym, kim Usain Bolt w lekkoatletyce. Trzeba tylko wyobrazić sobie Bolta biegnącego w smokingu, z zegarkiem wysadzanym diamentami i butelką zmrożonego szampana w ręku.
Nowy album „Blueprint 3” jest świadectwem absolutnego mistrzostwa, wyższości nad czołówką nie tylko muzycznego, ale i biznesowego wyścigu. Jay-Z, niedościgły raper i multimilioner, w utworach powołuje się na znajomość z prezydentem USA i burmistrzem Nowego Jorku. Sugeruje, że miał swój udział w zwycięstwie Obamy. I słusznie – bez gigantycznej mody na czarne brzmienia, bez afroamerykańskich gwiazd popkultury sen Martina Luthera Kinga mógłby się nie spełnić.
Jay ma prawo czuć, że należy do zawiadujących losami globu. Hip-hop ma swoje lokalne odmiany wszędzie – od Japonii po Brazylię. A żaden raper w historii nie osiągnął pozycji megagwiazdy.
Teraz ją potwierdził, w pierwszym tygodniu sprzedaży rozeszło się ponad 470 tys. krążków „Blueprint 3” i album Jay-Z po raz 11. wspiął się na szczyty list „Billboardu”. Tym samym muzyk pobił rekord ustanowiony wiele lat temu przez Elvisa Presleya.
Wypełniający nową płytę ekskluzywny rap nie zadowoli chłopaków z ulicy, bo powstał dla prezesów, dyrektorów i menedżerów. To jest muzyka championów. Wyraża bliskie im ambicje i poczucie sukcesu, jakie mogą mieć tylko ci, którzy – jak rymuje Jay – „Dają kelnerom 100-dolarowe napiwki za to, by lód pozostał zimny”.