Oglądając teledyski i zdjęcia dzisiejszych gwiazd popu można odnieść wrażenie, że muzyka musi być poddawana stylizacji, obowiązkowo wzmocniona: prowokacją, skandalem, ostrym wizerunkiem. W przypadku Katy Perry nieodzownym elementem jest kicz w stylu Barbie – lukrowany, przesadzony, serwowany w jaskrawych barwach. Wideoklipy wręcz żarzą się na różowo, a ich bohaterka przypomina plastikową laleczkę. Ale w Stodole – na małej scenie, która nie daje szans na rozmach – Perry wypadła bezpretensjonalnie, była dowcipna, porywała publiczność. To zaskakujące, że w epoce Lady Gagi, wielkich koncertowych widowisk i zaawansowanej technologii, pierwszoligowa wokalistka pop wychodzi na scenę z jednym tylko atutem: chwytliwymi piosenkami.
Ma w dorobku kilka dużych przebojów i kilkanaście skocznych utworów, przy których łatwo się bawić. Na wejście zagrała dynamiczne hity: „Hot N Cold” o chłopaku, który nie może się na nic zdecydować i „I Kissed a Girl” – wyznanie dziewczyny, która całowała się z koleżanką i bardzo jej się ta przygoda podobała. Potem była jeszcze opowieść o pobudce w Las Vegas – poimprezowej amnezji, śladach brokatu, świadczących, że zabawa się udała. I utrzymana w podobnym klimacie pochwała piątkowych szaleństw „Last Friday Night”: rano jest co prawda kac i obcy gość w pokoju, ale są też dobre wspomnienia, więc w przyszły weekend balangę trzeba powtórzyć.
26-letnia Perry, córka dwojga pastorów z Kalifornii, serwuje rozrywkę dla nastolatków: słodkie, banalne i pruderyjne piosenki w sam raz dla wielbicieli „High School Musical” i „Beverly Hills 90210” – naiwnych opowiastek o zamożnej amerykańskiej młodzieży. A jednak trudno nie mieć dla Perry sympatii – to, co oferuje jest tylko niewinnym schematem, powtórzeniem popowego tricku. Wcześniej stosowały go Whitney Houston, Mariah Carey, Britney Spears i wiele innych. Można powiedzieć, że Perry jest w swym kiczowatym wcieleniu nieszkodliwa, ba – dość urocza. Szczególnie w porównaniu z balansującą na granicy perwersji Gagą, mrocznym, masochistycznym wcieleniem Rihanny czy ostrym, erotycznym wizerunkiem Beyonce. Na koncert Perry można przyjść z dzieckiem, bo najgorsze, co się zdarzy, to że piosenkarka wypowie głośno słowo „penis”, wcześniej prosząc wszystkich poniżej 15 roku życia, by zakryli uszy.
Z naiwności i prostoty swych piosenek robi atut – scenę ozdobiła gigantycznymi imitacjami włoskich lodów i lizaków, miała na sobie sukienkę w kolorowe misie, chórzystki założyły błękitne peruki, a muzycy – białe garnitury i muszki. Było jak w Kalifornii w latach 40.: słonecznie, bajkowo, ani słowa o seksie. Perry zrobiła błyskawiczną karierę odpowiadając na zapotrzebowanie konserwatywnej popowej publiczności, przyzwyczajonej do ładnych piosenek i grzecznych refrenów.
Koncert trwał niewiele ponad godzinę. To w nowym pokoleniu gwiazd rozczarowujący standard: show urządzają w wideoklipach, na scenie brak im pomysłów. Spontaniczność nie wchodzi w rachubę, o radości z muzykowania nie ma mowy. Jest program: krótka i intensywna dawka przebojów, chwila kokietowania fanów i hałaśliwy finał. Byle nie znudzić publiczności, która przecież wszystkie gwiazdy świata ma w kieszeni, w iPodzie.