Od pierwszych nut płyta staje się bliska, nie trzeba się z nią oswajać ani zastanawiać, czy będzie dobrym prezentem.
Jamiroquai specjalizuje się w utworach, które w niezauważalny sposób wnikają pod skórę. Mówią jakimś uniwersalnym językiem, którego nikomu nie trzeba tłumaczyć. Przyjemność jest natychmiastowa: „Rock Dust Light Star” stymuluje do życia. I póki nie skończy się ostatnia piosenka, wszystko jest możliwe.
Brytyjscy mistrzowie funku i acid jazzu przynoszą antidotum na dosłowność i toporność współczesnego popu. Ich piosenki są tak proste, bezpretensjonalne i przystępne, że mogłyby z powodzeniem – jak w latach 90. – stać się przebojami. Tyle że czasy i mody nie sprzyjają wykwintnej formie i subtelności, z którą je nagrano. Najwspanialsze w muzyce Jamiroquai są idealnie wymierzone proporcje – balans między zabawą a sztuką, artystycznymi ambicjami muzyków i ich przekonaniem, że piosenki mają ubarwiać codzienność, na coś się przydać. Nowa płyta jest lekka jak tytułowy gwiezdny pył i wywołuje wspaniałą iluzję: Brytyjczycy grają, jak gdyby przeszli dramatyczną zmianę, a przecież nie naruszyli fundamentu swoich nagrań. Funkowe i jazzowe motywy wciąż tu są, ale wzbogacone o nowoczesne produkcje disco – w zwiewnej, klubowej „White Knuckle Ride” czy soulowo doprawionej „All Good In The Hood”.
Pojawiają się surowe bluesowe gitary w „Hurtin’ ” – ich brzmienie jest wykrystalizowane, reszta utworu to genialne tło. Przy pięknej, bo nieprzesłodzonej balladzie „Blue Skies” nie sposób się nie zakochać w byle kim – sklepowej albo kierowcy autobusu, na chwilę, ale na całego. „Lifeline” sprawi, że uniesienie potrwa kolejne pięć minut.
Na zamknięcie hipnotyzująca „Hey Floyd” – Jamiroquai aplikują ostatnią dawkę muzycznej mikstury. Jej skład od lat nie jest tajemnicą, ale sensacyjny efekt trudno wytłumaczyć.