Niedzielny koncert w Sali Kongresowej bez żenady zapowiadany jest jako show z największymi hitami brytyjskiego trio, co zapewne skończy się zredukowaniem czterech dekad jego istnienia w branży do numerów ze słynnej „Gorączki sobotniej nocy" i wypełniaczy. Ale skoro jest popyt, jakże może dziwić podaż?
Nazwa Bee Gees wzięła się od trójki braci Gibb. Robin śpiewał, ale sławy nie zawdzięcza swoim solowym popisom, tylko wokalnym harmoniom budowanym przez cały zespół. Dużą rolę odegrał tu nieżyjący już Maurice i obdarzony smykałką producencką Barry.
Brytyjczycy zapisali się w annałach muzyki jako jeden z najbardziej amerykańskich zespołów z Wysp. Choć na początku celowali w klimaty psychodeliczne, znamienne inspiracje przyszły dopiero zza oceanu – były to country, soul, funk, rhythm'n'blues. Kluczem do sukcesu okazało się wspomniana wcześniej ścieżka dźwiękowa do filmu „Saturday Night Fever" i związany z nią boom na disco. Moda na nie zakończyła się ostro – masowym paleniem płyt – ale z czasem powróciła.
Osoby, które miały już okazję widzieć show Robina Gibba, oceniają go chłodno. Ponoć głos już nie ten, a i scenicznego ognia brak. W Warszawie nikt nie będzie utrudniał wokaliście zadania – wystarczy odpowiednio zagrać na sentymentach.
Robin Gibb, Sala Kongresowa, PKiN, Warszawa, pl. Defilad 1, bilety: 150 – 550 zł, rezerwacje: www.ebilet.pl, niedziela (29.05), godz.18