Cztery gwiazdy podziwialiśmy w warszawskiej Sali Kongresowej: rozpiętą na tle sceny, na dywanie wyściełającym estradę, na perkusji i tę najważniejszą: Ringo Starra we własnej osobie.
Wszedł na scenę w czarnej marynarce, sprężystym krokiem i przywitał się tak, jak lubi najbardziej: palcami uniesionymi w geście zwycięstwa.
Nie czekając długo, zaczął się bujać, trochę śmiesznie, lecz bezpretensjonalnie, w rytm „It Don't Come Easy", pierwszego singla nagranego po rozpadzie Beatlesów. To był najlepszy komentarz do trwającego pięć dekad oczekiwania na przyjazd muzyka do Polski. Utwór wyprodukowany przez Harrisona i przez niego współkomponowany poderwał do tańca wielopokoleniową widownię, która przypominała rozhisteryzowanych nastolatków z początku beatelmanii.
Nieśmiertelny standard Carla Perkinsa „Honey Don't" Ringo zaśpiewał z niezwykłą lekkością jak na płycie „Beatles for Sale". Mocny beat perkusji rozpoczął „Choose Love", Starr zaś przekonywał, że kiedy mamy w życiu wybierać – zawsze wybierajmy miłość.
Nigdy nie był najsłynniejszym beatelsem, nie miał tak wielkich przebojów jak koledzy, ale te, które wykonuje, pozwoliły mu zgromadzić 150 milionów funtów. Ma jednak dystans do sławy, dlatego zapowiadając autobiograficzną piosenkę „Other Side of Liverpool" z najnowszego albumu „Y Not", żartował, że sprzedał się tylko jeden egzemplarz. Widząc, że fani machają do niego okładkami płyty, sprostował, że dwa, i dodał szybko: „Ta trzecia musi być piracka!".