Justin Timberlake na ekranie

Justin Timberlake postawił na kino, by z klasą przetrwać kryzys muzyki pop

Aktualizacja: 11.08.2011 04:01 Publikacja: 11.08.2011 00:57

Justin Timberlake na ekranie

Foto: AFP

Jutro premiera. Nie nowej płyty, ale filmu z udziałem Timberlake'a, który wyrósł z przyciasnego kostiumu księcia popu i zajął się aktorstwem. W komedii Jake'a Kasdana gra bogatego nauczyciela, na którego zasadziła się Cameron Diaz, tytułowa „Zła kobieta" – blednąca seksbomba, będąca nieustannie na kacu lub na haju, nie zwraca uwagi na szkolnych podopiecznych. Jedyne, co ją interesuje, to ślub z grubym portfelem. W Ameryce film zebrał dobre recenzje, a gwarancją jego popularności była ekranowa para. Timberlake i Diaz spotykali się przed laty, ich związek budził kontrowersje – ona jest od niego starsza o osiem lat, on wcześniej był chłopakiem Britney Spears, popowej lolitki, która karierę zaczęła od teledysku kręconego na szkolnym korytarzu. To znaczące – Timberlake, były nastoletni królewicz z boysbandu, wraca teraz w scenerię liceum, ale w zupełnie innym wcieleniu.

Muszkieter Myszki Miki

Po udanej roli drugoplanowej w „Social Network" Davida Finchera Justin zaczął uchodzić za aktora z potencjałem, może nawet oscarowym. Dopóki zajmował się muzyką, w Hollywood nie traktowano go poważnie – popularny wokalista to dla amerykańskich producentów nie tylko łakomy kąsek, ale i niebezpieczna inwestycja, jeden skandalik może zagrozić całemu filmowi. Jednak Timberlake wybrał kino. Latem pojawi się także w „To tylko seks" – romantyczno-erotycznej opowiastce z Milą Kunis, a jesienią w futurystycznym thrillerze „In Time" opowiadającym o 25-latkach, którzy przestają się starzeć. I to chyba najciekawsza rola dla idola dzieciaków, który wyrwał się z pułapki wiecznej młodości.

Kilkuletni Justin był, jak Britney i Christina Aguilera, jednym z muszkieterów Myszki Miki. Zaczęli telewizyjną przygodę we trójkę, prowadząc disnejowski program dla dzieci. Zaraz potem obie koleżanki zaczęły walczyć o solowe kariery, ale to Justin wypłynął pierwszy jako naczelny lowelas boysbandu N'Sync. Czarował ufarbowanymi na blond loczkami i niewinnym falsetem, którym wyśpiewywał coś o sercu rozdzieranym miłością. N'Sync byli, obok Backstreet Boys i Take That, najważniejszym boysbandem schyłku XX wieku. Ich ostatni album „No Strings Attached", wydany przed dekadą, zaledwie w tydzień kupiły 2 miliony fanów.

Ale nowe stulecie potrzebowało nowych idoli, Timberlake zaś chciał wydorośleć. Na pierwszej solowej płycie „Justified" (2002) był jeszcze chłopcem, ale już seksownym i pełnym ambicji – szukał własnego brzmienia łączącego popowe melodie Jacksona ze zmysłowością r&b. Efekt był przeciętny, od zapomnienia uratowała się tylko ballada „Cry Me a River". Justin wypłakiwał w niej łzy po stracie Britney – złej kobiety, która odeszła z innym. Po czterech latach jednak zjawił się z poważną propozycją. Na płycie „FutureLove/ SexSounds" z 2006 r. śpiewał, że dzięki niemu pop znów stanie się sexy. I tak było. Przez blisko dwa lata brzmienie stworzone przez Justina i hiphopowego producenta Timbalanda rządziło światem. I jeśli historia muzyki zachowa coś z pierwszej dekady XXI w., to właśnie lansowane przez nich połączenie rocka i r'n'b wzorowane na dorobku Prince'a. Była to – jak dotąd jedyna w nowym stuleciu – próba stworzenia popu z charakterem, „muzyki naszych czasów".

Ratowanie superidoli

Timberlake osiągnął w muzyce wszystko co ważne. Mianowano go księciem popu, otrzymał prestiżowe nagrody, nie tylko jako wokalista, ale autor utworów. Wreszcie – wspomógł słabnącą Madonnę, a nawet cały świat. W 2008 r. w singlu „4 minutes" reklamującym płytę Madonny „Hard Candy" mieli zaledwie cztery minuty, by we dwójkę (z doraźną pomocą Timbalanda wykrzykującego swoje firmowe: „wiki, wiki, wee!") ocalić ludzkość od zagłady. Ludzkość przetrwała, ale królowa i książę nie uratowali wielkoformatowego popu. Epoka fabrykowanych superidoli o globalnym zasięgu dobiegła końca. Od tamtej pory Justin i Madonna nie nagrywają.

Timberlake miał dość rozumu, by nie zgodzić się na reaktywację N'Sync. Take That i Backstreet Boys wrócili do studia i na trasę, by odciąć kupony od dawnej sławy. Dla Robbiego Williamsa ponowny kontrakt z Take That był muzycznym samobójstwem. Justin jest rozsądniejszy.

Manewr Sinatry

Gdy dorastał w Memphis, jego idolem nie był wcale Michael Jackson, tylko Frank Sinatra. I teraz, zamiast kurczowo trzymać się popowej Nibylandii, Timberlake powtarza manewr mistrza. Sinatra też przechodził kryzysy – gdy przestało mu się powodzić w piosence, zdobył Oscara za „Stąd do wieczności" i znów znalazł się na fali. Justin do starań aktorskich dołącza też biznesowe. Wraz z partnerami z agencji reklamowej kupił właśnie za bezcen (35 mln dolarów, zaledwie 6 proc. ceny sprzed kilku lat) kulejący MySpace. Serwis społecznościowy mający ułatwić obieg muzyki i promocję artystów stracił fanów, gdy na scenie zjawiły się Facebook i Twitter. Ale odkąd MySpace ma twarz Justina, jest znacznie bardziej sexy.

Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem
Materiał Promocyjny
Mieszkania na wynajem. Inwestowanie w nieruchomości dla wytrawnych
Kultura
Meksyk, śmierć i literatura. Rozmowa z Tomaszem Pindlem
Kultura
Dzień Dziecka w Muzeum Gazowni Warszawskiej
Kultura
Kultura designu w dobie kryzysu klimatycznego
Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę