Amerykański saksofonista skończył w tym roku 81 lat i nie zwalnia tempa. Jego kwintet przyjechał do Europy na siedem występów, a wrocławski festiwal wybrał dzięki rekomendacji amerykańskich muzyków ceniących oryginalne pomysły organizatorów.
Na scenę Audytorium Regionalnego Centrum Turystyki Biznesowej wchodził powolnym krokiem, a pomagał mu kolega z zespołu. Kiedy chwycił saksofon i wyprostował sylwetkę, wstąpiły w niego młodzieńcze siły. Pierwsze, co uderzyło w muzyce Sonny'ego Rollinsa, to mocne brzmienie, zaczepne, nieco chropowate. Już po kilku minutach pierwszego utworu „Patanjali" poznaliśmy jego tajemniczą broń, długie solówki, w których szukał harmonii najlepiej oddających emocje. To one odmłodziły go na scenie o trzydzieści lat. Rollins interpretował temat na tysiąc sposobów, wracając co chwila do głównego motywu, a pomysłowości mogli mu pozazdrościć najwięksi.
Nawet w nastrojowej „Serenade" dął w saksofon z niezwykłą energią. Pochylał się i wyprostowywał, choć brakowało tak charakterystycznego niegdyś dla niego wyrzucania saksofonu do góry. Dopiero w balladowym temacie „My One and Only Love" Rollins oddał pole gitarzyście Pete'owi Bernsteinowi. To najnowocześniej grający muzyk w kwintecie saksofonisty. Rollins musi lubić jego improwizacje, bo stanął zasłuchany obok niego patrząc gdzieś w przestrzeń ponad sceną.
Kiedy ciekawy duet stworzyli dwaj perkusiści: Jerome Jennings i Sammy Figueroa, stanął pomiędzy nimi odwrócony tyłem do publiczności i swoją obecnością akceptował popisy swoich muzyków.