To najbardziej rozmyty i niespójny krążek wokalistki z Barbadosu. Przypomina składankę singli stworzonych, by przez miesiąc okupować listy przebojów, a potem zniknąć bez śladu. Są tu piosenki o seksie i zakochaniu, te pierwsze – prowokujące, te drugie – płytkie i przewidywalne. Rihanna na zmianę szokuje i uwodzi, przyspiesza i hamuje, z klubowego rytmu przeskakuje w balladowe kołysanki.
We wszystkich tych kombinacjach jej głos okazuje się nijaki. To zasługa producentów, którzy skutecznie pozbawili śpiew Rihanny egzotycznej drapieżności, jaką przyciągała uwagę przy debiucie. Z dobrze zapowiadającej się wokalistki stała się maskotką do bulwersowania.
Może sobie pozwolić na muzyczną nonszalancję, bo jej utwory są tylko pretekstem do przyciągania uwagi. Jednego nie sposób jej odmówić: w żądnym nowinek świecie wykazuje się konsekwencją. Trzyma się roli niegrzecznej dziewczynki show-biznesu. Jest wyzywająca w teledyskach i tekstach piosenek, odwiedza rewiry, którymi nie interesowały się Madonna i Lady Gaga. Bywała już mroczna, masochistyczna i agresywna, a jednocześnie niewinna i młodzieńcza. Jeśli czymś zapisze się w historii, to właśnie mieszanką naiwnych piosenek z ostrymi erotycznymi fantazjami.
Na "Talk That Talk" ważniejszy od tego, jak brzmi utwór, jest fakt, że w przedostatniej sekundzie pada niecenzuralne słowo. Nastoletnich słuchaczy Rihanna kusi, pozując na dorosłą, przed starszymi odgrywa lolitkę. Dlatego jej piosenki są jeszcze bardziej bezbarwne – mają być atrakcyjne dla wszystkich, ale nie zadowolą nikogo.