Ale Dziki Zachód to opowieść o heroizmie. Tu nie ma mowy o bohaterstwie, jest rozpacz, strach i śmierć. Naród skazany na wyniszczenie i jednostki walczące o przetrwanie, ukrywające się w szafach czy kanałach.
Dlatego Izrael długo się od tego wizerunku odwracał. Ale mnie heroizm w stylu Rymkiewicza nie imponuje. Polacy nigdy nie byli w stanie spojrzeć na siebie realistycznie i ocenić własnych możliwości. Zawsze porywaliśmy się z szabelką na czołgi. I przegrywaliśmy. Mamy zakodowany we krwi romantyzm. Naszą legendą jest powstanie 44 roku, w którym wyginęła młoda inteligencja. Dziś w muzeum dzieci bawią się w warszawskich powstańców. Narodowym sportem stały się rekonstrukcje historyczne, głównie zresztą masakr. A z drugiej strony jest filozofia żydowska, w której życie jest najważniejsze. Nie chodzi o to, żeby je poświęcać, tylko o to, żeby je ocalić. Te dwie postawy — polska i żydowska — są całkowicie niekompatybilne. Żydom znacznie bliżsi są Czesi ze swoim pragmatyzmem.
A pani osobiście który sposób myślenia jest bliższy?
Czuję się rozdwojona. Ale brak szacunku dla życia swojego, a szczególnie innych, irytuje mnie.
Mówi pani o sytuacjach ekstremalnych. Jednak na co dzień nie dostrzegam u pani pragmatyzmu. Po dwóch nominacjach do Oscara otworzyły się przed panią drzwi wielkich hollywoodzkich wytwórni. Gdyby poddała się pani ich regułom, to może byłaby pani dzisiaj Spielbergiem w spódnicy...
Nie wiem, czy kiedykolwiek osiągnęłabym jego sprawność. Choć na pewno mając w sobie większą dozę konformizmu i parcia na karierę, robiłabym rzeczy bardziej dochodowe.
Nie zdecydowała się pani, bo...?
Koszt byłby zbyt wysoki. Idę na kompromisy, ale nie aż takie. Czasem decyduję się na nakręcenie odcinka serialu. To mi przynosi pewien dochód, może nie najwyższy, jednak pozwalający odrzucić propozycje kinowe, które mi nie odpowiadają.
Nie ma pani poczucia rozdrabniana się?
Nie, bo kręcę dwa-trzy odcinki rocznie, co zajmuje mi nie więcej niż dwa miesiące życia. Zresztą ta praca wcale nie jest nieciekawa. Dobre seriale są dziś o wiele bardziej interesujące, nowatorskie i skomplikowane niż holywoodzkie filmy. Reżyserując odcinek sformatowanego serialu rzeczywiście muszę dostosować się do stylu już istniejącego. Ale gdy przygotowuję pilota — wszystko tworzę od nowa. A telewizja to dzisiaj szansa na spotkanie z nowym światem, z nowymi ludźmi. No i buduję sobie taką trochę pararelną karierę. Jak zrobię kilka rzeczy dobrze przyjętych, to potem może uda mi się doprowadzić do realizacji projektu, na którym mi naprawdę zależy.
Jest pani jedną z niewielu osób, które mogłyby nakręcić mocny film o współczesnej Polsce.
Myślę o tym od jakiegoś czasu, ale ciągle nie mam scenariusza. Nie mam pomysłu, z kim mogłabym go napisać.
Serial „Ekipa" był już próbą powiedzenia czegoś o naszej demokracji i elitach władzy.
Moim zdaniem całkiem udana. Problem w tym, że widownia telewizyjna została w Polsce zepsuta. Ludzie przyzwyczaili się do badziewia. Żeby przywrócić przed telewizory młodych inteligentnych ludzi, trzeba stopniowo i konsekwentnie budować inny program. Niestety, szefowie stacji wpatrzeni są głównie w słupki oglądalności. I mają ogromne oczekiwania. W Stanach ambitny serial „Mad Man" ogląda około miliona widzów i wszyscy są zadowoleni. U nas taki wynik uchodzi za klapę. Liczy się tylko szybki szmal. Mam nadzieje, ze zmieni cos Jerzy Kapuścinski jako szef telewizyjnej Dwójki. Bardzo polecam nowy serial mojej siostry Magdy Łazarkiewicz, robiony przy współpracy z Kasia Adamik i Olgą Chajdas „Głęboka woda" emitowany przez tę stacje i to wcale nie ze względu na więzy rodzinne. To prawdziwa jaskółka, na poziomie dobrego społecznego serialu brytyjskiego i odbiór jest – jak się zdaje – bardzo żywy.
Bohaterami „Ekipy" byli politycy. Tymczasem wcześniej opowiadała pani najczęściej o zwyczajnych ludziach — „aktorach prowincjonalnych" czy „kobiecie samotnej". Kto dzisiaj byłby bohaterem Pani filmu?
Widziała pani „Elenę" Andrieja Zwiagincewa? Dla mnie to najlepszy film, jaki ostatnio powstał w tej części Europy. Dotknął jakiejś prawdy o postkomunistycznym społeczeństwie. Ta prosta kobieta, która wychodzi za mąż za bogatego człowieka, ale jej korzenie tkwią gdzie indziej, to moja kobieta samotna po latach, po transformacji.
Andrzej Wajda mówił, że gdyby robił dziś kolejnego „Człowieka z...", jego bohaterem byłaby kobieta.
Ale on myślał o Krysi Jandzie - o kimś ze sztandarem. A mnie intryguje człowiek, który nie radzi sobie ze światem. 20 lat po transformacji są w naszym społeczeństwie ludzie, którzy dorobili się pieniędzy i zrobili karierę. Są cynicy i manipulatorzy albo dzielni przedsiębiorcy — to już nie ma posmaku nowości. Tajemnicą jest dla mnie ta grupa 30 proc. skrzywdzonych i poniżonych, a jednocześnie szukających prostych wartości, jak „Bóg, honor, ojczyzna". Interesują mnie dzisiaj ci, którzy stoją za Jarosławem Kaczyńskim. Chciałabym ich pokazać, zrozumieć, wywołać głębszą empatię. Nie chodzi mi o odrzucenie ani szkicowanie karykatur. To są osoby skrzywdzone przez historię, tradycję, przez samych siebie. Ale też uwznioślone swoją tęsknotą.
To ciekawe, bo jest pani dość jednoznacznie kojarzona z myśleniem antypisowskim.
— Politycznie ta formacja rzeczywiście mnie niepokoi. Uważam, że jest niebezpieczna dla mojego kraju, generuje dużo toksycznych emocji, które niszczą racjonalność polityczną. Nie lubię jej agresji, obskurantyzmu i cynizmu. Dlatego politycy tamtej partii w ogóle mnie nie ciekawią. Są zbyt jednoznacznymi graczami. Nie interesują mnie też ci, którzy są na granicy normy. Chciałabym opowiedzieć o ludziach, w których rodzi się sprzeciw, nienawiść, ale też poczucie wspólnoty, nadzieja na odnalezieniem sensu w tym, co dzieje się wokół nich.
Szuka pani tematu jak Mike Leigh czy Ken Loach?
Bardziej ten pierwszy. Loach generalnie jest dla mnie zbyt marksowski. Bliżsi są mi Leigh, bracia Dardenne i wlasnie Zwiagincew ze swoją „Eleną".
Była pani świadkiem wybuchu wolności w Pradze, w Warszawie. Zarówno praska wiosna, jak polski czas „Solidarności" niemal nie zostały na ekranie opisane
.
Czym pani to tłumaczy?
Mam teraz reżyserować miniserię dla czeskiej HBO o Janie Palachu, studencie który w styczniu 69 podpalił się w proteście przeciw ograniczeniu swobód po zduszeniu praskiej wiosny i „normalizacji", czyli potwornej konformizacji, jaka potem zapanowała. Scenariusz napisał 27-letni chłopak, absolwent FAMU, producenci mają po 25 lat. Ale przedtem rzeczywiście nie powstał w Czechach żaden film o tym okresie, pewne dygresje można było tylko znaleźć u Hrebejka. A dla mnie to było pierwsze doświadczenie, jak kruchą ideą jest wolność. Jak łatwo ludzie ją porzucają w zamian za poczucie bezpieczeństwa, z lęku przed nieznanym.. Czesi nie chcą o tamtym doświadczeniu mówić, bo noszą poczucie winy i własnej marności. Przez takich opozycjonistów jak Havel czy sygnatariusze Karty 77, środowisko filmowe uzmysłowiło sobie własne tchórzostwo. Dlatego niechętnie wraca się do wspomnień. W Polsce też nie powstał żaden poważny film o czasach Solidarności, o stanie wojennym. Może dlatego, że Polacy zachowali się wtedy nie tak wiele lepiej niz Czesi. Wielkiego oporu nie było. Z 10-milionowego związku w ciągu kilku tygodni zostało kilka tysięcy osób.
Dzisiaj patrzy pani na Polskę coraz bardziej normalną. Myśli pani czasem, co zrobiliśmy z wolnością?
W mojej dziedzinie na pewno zrobiliśmy z niej średni użytek. W sztuce, filmie, komunikacji audiowizualnej, sposobie mówienia o świecie, spłaszczyliśmy się i zgłupieli . Skwapliwie przyjęliśmy najtańszą wersję kultury. Pozbyliśmy się ambicji. Rozmieniliśmy tę naszą wolność na drobne. Nic już nie jest porywające. Ale też trzeba przyznać, że cały świat jest ostatnio w kiepskiej sytuacji, a my zaczęliśmy budować demokrację w chwili, gdy narastał jej głęboki kryzys, a gospodarka rynkowa zaczęła przynosić coraz większe straty. Trudno wykrzesać z siebie entuzjazm, gdy wszystko wokół zwija się.
Dla artystów to powinien być czas wyjątkowy, coraz więcej jest kobiet samotnych.
Jedyna dynamiczna grupa, która manifestuje swój stosunek do rzeczywistości to lewicowi artyści w teatrze. Strzępka i Demirski, może jeszcze Klata. Rownież najciekawsi plastycy z Bałką na czele, środowisko wokół Krytyki Politycznej, feministki. Ale oni mają ograniczenia, nie są w stanie zbudować niczego oryginalnego, tylko wracają do marksowskich tematów i idelologii, w teatrze wręcz do socrealu. Nie rokuję więc, że to zrodzi przełom.
A polskie kino?
Jestem pesymistką. Bo trudno jest dzisiaj zrobić ciekawe kino europejskie bez bardzo wyrazistych osobowości, które są w stanie działać w grupie. Tak na przykład jak Rumuni. Widzę w Polsce wielu zdolnych ludzi, jak Janek Komasa czy Bartek Konopka, ale nie ma fali. Jedni nie napędzają drugich, jak się to zdarzało za czasów szkoły polskiej, kina moralnego niepokoju, szkoły czeskiej, francuskiej Nowej Fali, duńskiej Dogmy czy brytyjskiego realizmu.
Dzisiaj wszędzie życie się atomizuje...
Dlatego jest tak nudno. Obejrzałam wiele produkcji europejskich. Fascynujących jest bardzo mało.
No więc co z tym pani filmem o Polsce?
Ja też mam już swoje lata, może by tak ktoś młodszy? Andrzej Jakimowski? Wojtek Smarzowski? Zrobił ostatnio ambitną, ryzykowną „Różę". Jeszcze nie raz nas zaskoczy.
Pani jest dzisiaj obywatelką świata, patrzy na Polskę z pewnego dystansu. To zmienia spojrzenie? Wyostrza?
Gdziekolwiek mieszkam, jestem Polką i sprawy polskie przeżywam bardziej emocjonalnie bardziej niż sprawy innych narodów. Ale nie choruję na totalny polonocentryzm. Może poza pewnymi momentami... Jak w Niemczech podczas zdjęć do „W ciemności" dochodziło do konfliktów z producentami czy obsługą hotelową, natychmiast okazywało się, że wojna polsko-niemiecka jest żywa, tli się gdzieś i w każdej chwili może wybuchnąć. Są rzeczy, które nigdy się nie spotkają. Nie mówię, że to źle. Choć ciekawie jest, gdy uda się przekroczyć te granice. Jak Asghar Farhadi w znakomitym „Rozstaniu".
Co Panią dziś najbardziej w Polsce razi?
Przeciętność, brak ambicji, głupota, demagogia, lenistwo, brak szacunku dla innych, poniżanie się bez potrzeby, nieufność, brak dobrej energii i tego, co moja mama zawsze nazywa wielkodusznością. Bezinteresowności, ciekawości innego człowieka.
A co panią do kraju ciągnie?
Fascynował mnie czas, gdy w Polsce budowały się instytucje demokratyczne. Do dzisiaj mnie wzrusza, jak prezydent wybrany przez naród przysięga pod biało-czerwoną flagą. No i to, że z niczego powstało nowe państwo. I że tylu ludzi zbudowało sobie życie od nowa, inaczej. Wokół jest mnóstwo wspaniałych rzeczy. A nawet jak nie wspaniałych, to i tak jest jak w starym dowcipie: „Bo to moja ojczyzno, córeczko..."
A jak pani widzi zmiany w Polsce, zwłaszcza w sferze mentalności?
Myślę, że nie tylko w Polsce, ale i w wielu europejskich krajach dzieje się w tej chwili to samo, co w Stanach. Następuje rozłam społeczeństwa na tych, którzy idą w kierunku modernizacyjnym i tych zachowawczych, nieufnych wobec zmian. Tak jest w USA z Republikanami i Demokratami, a teraz jeszcze z Tea Party i Wall Street Party. Począwszy od ery Busha te ugrupowania rozchodzą się coraz bardziej. Przedtem ich relacje były ucywilizowane, jedni z drugimi mogli się jakoś komunikować. Teraz już tego nie ma. Teraz zniszczenie wroga jest ważniejsze od dobra Ojczyzny. W Polsce jest podobnie. Ruch Palikota i ruch krzyża spod Pałacu to dwie Polski, które nie mają już płaszczyzny spotkania. Jedni na drugich nie patrzą jak na ludzi, którzy mają inne poglądy, tylko jak na wcielenia obrzydlistwa, zła i głupoty. W Zachodniej Europie niechęć społeczna obraca przeciwko imigrantom. U nas przeciwko własnym rodakom.
Ale przecież jednocześnie Polacy stają się coraz bardziej tolerancyjni. Proszę przyjrzeć się Sejmowi, albo zobaczyć kto wygrywa telewizyjne show.
To prawda. Patrzę na parlament naszego ksenofobicznego państwa i nagle widzę dwóch Murzynów, transwestytkę, zdeklarowanych gejów. Ludzie na nich głosowali. Urodzony w Nigerii John Godson miał drugi wynik w Łodzi. Więc zmiany następują. I, jeśli nie stanie się jakaś katastrofa, będziemy za jakiś czas innym społeczeństwem. Zmienia się też stosunek do Żydów. Od publikacji pierwszej książki Grossa, Polacy uświadomili sobie złożoność tych relacji. Zrozumieli, że nie jesteśmy tylko narodem niewinnych ofiar, ale mamy również na sumieniu poważne grzechy. Oczywiście, są na ten temat spory. Ale o ile po „Sąsiadach" dotyczyły one faktów, to teraz dotyczą interpretacji. Czy skali. To już są inne debaty. Do zbiorowej świadomości weszli też Sprawiedliwi — ci, którzy ratowali Żydów w czasie II wojny światowej. Irena Sendlerowa żyła kilka metrów stąd, a nikt się nią przedtem nie interesował. Tymczasem ona uratowała tysiące dzieci. Schindler przy niej to małe piwo. Czy ktoś w Polsce myślał, by zrobić o niej film? Nie, bo nigdy dotąd nie była bohaterką narodową. A teraz się nią stała, co jest też trochę propagandową reakcją na Jedwabne. Na „Strach" czy „Złote żniwa". Ale w następnym pokoleniu Sprawiedliwi będą już w panteonie polskich bohaterów. I to wszystko mnie cieszy.
Od trzydziestu lat mieszka pani na Zachodzie. Myśli pani czasem o powrocie do Polski? Pani córka, Kasia Adamik, wychowała się we Francji, studiowała w Belgii, zadebiutowała jako reżyserka w Ameryce, ale dziś zakotwiczyła w Polsce na dłużej.
Świat skurczył się, można się w nim łatwo przemieszczać. Mój dom stoi w Bretanii. W Warszawie też mam od niedawna własne miejsce. Ale najwięcej czasu spędzam tam, gdzie pracuję. Nie zamierzam więc nigdzie „osiadać". Chcę kręcić filmy. Na razie nie mam innego pomysłu na siebie.
Rozmawiała Barbara Hollender