Tekst opublikowany w tygodniku
Niepogodzeni ze sobą, z upływającym czasem, skłóceni ze światem. Zastygli w pozie sprzed lat czy raczej karykaturalnym odprysku dawnej świetności. Czasem na dobre porzuceni przez bliskich, innym razem „tylko" odsunięci od głównego nurtu. Żyjący z poczuciem żalu, winy, osłabieni fizycznymi ograniczeniami. Trudni w kontaktach i tym bardziej pogłębiający rozłam z otoczeniem.
Violetta Villas miała dom, emeryturę podniesioną kilka miesięcy temu do godnego poziomu i mieszkała u niej na stałe opiekunka menedżerka. Jako 73-latka mogłaby jeszcze pobyć ze swoimi fanami kilka lat. Ale nieoczekiwanie odeszła, a tabloidy po jej śmierci zaczęły się ścigać w pokazywaniu zgliszczy, jakie po sobie zostawiła – wypełnionego zaniedbanymi zwierzętami, brudnego domu i skłóconego z opiekunką syna – porównując tę sytuację do czasów największej świetności V.V. Czasów, w których Czesława Maria Cieślak zyskała przerysowany sceniczny image, stając się słowiańskim odpowiednikiem Dolly Parton. Równie kiczowatym, ale z o wiele potężniejszym głosem.
Nie byłoby Violetty Villas bez tego wizerunku, ale on też przyczynił się do zguby artystki. Nie była w stanie podźwignąć własnej kariery, nie miała pomysłu, jak ją rozwijać. Wybujała wyobraźnia, egocentryzm, chorobliwa zazdrość, trudne relacje z otoczeniem odcięły ją od ludzi. Sprawiły, że od czasu prosperity w latach 60. zastygła w pozie lalki Barbie, której życie i otoczenie z domku dla lalek przekształcało się w śmietnik. W nim zmarła. Villas zrealizowała jeden ze scenariuszy smutnego końca wielkiej osobowości. Nie była w tym osamotniona.