Wielka samotność. Tragiczny los utalentowanych twórców

Sztuka to loteria. Wygrywają ci, którzy oprócz talentu mają także szczęście. Los twórców nawet genialnych, lecz szczęścia pozbawionych, bywa tragiczny

Publikacja: 31.12.2011 08:00

Violetta Villas (1938-2011)

Violetta Villas (1938-2011)

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Tekst opublikowany w tygodniku

"Uważam Rze" 27 grudnia 2011

Niepogodzeni ze sobą, z upływającym czasem, skłóceni ze światem. Zastygli w pozie sprzed lat czy raczej karykaturalnym odprysku dawnej świetności. Czasem na dobre porzuceni przez bliskich, innym razem „tylko" odsunięci od głównego nurtu. Żyjący z poczuciem żalu, winy, osłabieni fizycznymi ograniczeniami. Trudni w kontaktach i tym bardziej pogłębiający rozłam z otoczeniem.

Violetta Villas miała dom, emeryturę podniesioną kilka miesięcy temu do godnego poziomu i mieszkała u niej na stałe opiekunka menedżerka. Jako 73-latka mogłaby jeszcze pobyć ze swoimi fanami kilka lat. Ale nieoczekiwanie odeszła, a tabloidy po jej śmierci zaczęły się ścigać w pokazywaniu zgliszczy, jakie po sobie zostawiła – wypełnionego zaniedbanymi zwierzętami, brudnego domu i skłóconego z opiekunką syna – porównując tę sytuację do czasów największej świetności V.V. Czasów, w których Czesława Maria Cieślak zyskała przerysowany sceniczny image, stając się słowiańskim odpowiednikiem Dolly Parton. Równie kiczowatym, ale z o wiele potężniejszym głosem.

Nie byłoby Violetty Villas bez tego wizerunku, ale on też przyczynił się do zguby artystki. Nie była w stanie podźwignąć własnej kariery, nie miała pomysłu, jak ją rozwijać. Wybujała wyobraźnia, egocentryzm, chorobliwa zazdrość, trudne relacje z otoczeniem odcięły ją od ludzi. Sprawiły, że od czasu prosperity w latach 60. zastygła w pozie lalki Barbie, której życie i otoczenie z domku dla lalek przekształcało się w śmietnik. W nim zmarła. Villas zrealizowała jeden ze scenariuszy smutnego końca wielkiej osobowości. Nie była w tym osamotniona.

Kolorowy ptak

W podkreślonym czarną kreską, wciętą talią i odważnym dekoltem wizerunku seksbomby utkwiła na lata Kalina Jędrusik. Zmysłowym głosem interpretowała piosenki z Kabaretu Starszych Panów, towarzystwa, w którym bez zastrzeżeń akceptowano jej styl i „spod seksu wyławiano duszę".

Prowokująca najwyższych przedstawicieli władzy, począwszy od lat szczytowej popularności, skazana została na artystyczną banicję. Ale wtedy niedrukowany pisarz Stanisław Dygat i wykluczana z występów artystka byli w środowisku królami życia. Urządzali razem słynne towarzyskie spotkania w domu na Żoliborzu. Do czasu. Śmierć męża w 1978 r., do której doszło podczas nieobecności Kaliny w mieszkaniu, rozchwiała ją emocjonalnie.

Po pogrzebie podupadła na zdrowiu, coraz częściej pojawiały się u niej ataki uczuleniowej astmy, zresztą na sierść kotów – zwierząt, które, jak Villas, uwielbiała. Z Violettą spotkały się w 1976 r. na tournée po Stanach Zjednoczonych. Tam zarobiła ostatnie znaczące pieniądze, które zasiliły budżet Kaliny.

Potem, gdy została sama, aż do śmierci w 1991 r. borykała się z kłopotami finansowymi. Jeszcze dwa razy w roku organizowała imprezy – w rocznicę śmierci Dygata i swoje imieniny, na które ściągał tłum gości. Ale pomiędzy nimi zaciskała pasa. Odwiedzali ją tylko najbliżsi sąsiedzi i coraz węższa grupka przyjaciół domu.

– Sytuacja była naprawdę ciężka. Chwilami Kalina nie miała z czego żyć – wspomina bliska znajoma artystki. Jedynym źródłem utrzymania pozostawała teatralna pensja. Ale Jędrusik grała rzadko. Dusiła się na scenie, więc jej nie angażowano. Kiedy Wojciech Młynarski, przygotowując koncert poświęcony Ordonce, zaproponował Kalinie wykonanie utworu „Miłość ci wszystko wybaczy", spotkał się ze sporym sprzeciwem organizatorów i kolegów artystów.

Jak w przypadku Violetty Villas, tyle że w bardziej zadbanym otoczeniu. I tak jak w przypadku Villas dopiero jej śmierć wywołała falę wspomnień, która wznosząc się i opadając, trwa do dziś, owocując kolejnymi biografiami, kalinowymi koncertami, wystawami i poświęconymi artystce stronami internetowymi. Jest na nich prowokująca i tajemnicza. Jak na początku kariery, kiedy jeszcze wszystko było przed nią. Gdy z młodzieńczą pewnością siebie budowała wizerunek wyrazisty i odrębny, kuszący jednych i odstręczający innych.

W socjalistycznych realiach, podobnie jak Villas, była niczym kolorowy ptak. Żyła zachłannie, nie myśląc o przyszłości, ani o nią zapobiegliwie nie dbając. Potrafiła być nieprzewidywalna i nieobliczalna. Raz szczerze serdeczna, innym razem przewrotna, makiaweliczna. Nie odbija się to jednak na obrazie utrwalanym od jej śmierci. Pozostaje na nim pięknym symbolem zmysłowości. Ikoną swoich czasów.

Cerkwie nieistniejące

Piękno starała się też odnaleźć w Epifanie Drowniaku Krystyna Feldman. Łemkowski malarz prymitywista zmarł w 1968 r. Doceniony przez specjalistów w masowej świadomości zaistniał siedem lat temu dzięki filmowi Krzysztofa Krauzego „Mój Nikifor" i genialnej roli Feldman.

Aktorka przygotowywała się do niej przez trzy lata. – Rozmawiałam z Włosińskim, opiekunem

Nikifora w ostatnich latach jego życia – mówiła dla „Życia Warszawy". – Wyłonił się z tych spotkań złożony wizerunek. Człowieka wykluczonego – postrzeganego jak osoba chora psychicznie, tymczasem jego bełkotliwy sposób mówienia wynikał z genetycznego defektu: języka przyrośniętego do podniebienia – i etnicznego odmieńca.

– Zgodnie z intencją reżysera pokazałam, że Nikifor był szczęśliwy, mimo ubóstwa i pogardy, z jaką się spotykał jako brudny dziad, który coś tam skrobał na tekturce z pudełek po papierosach – wspominała pani Krystyna.

– Był szczęśliwy, kiedy dosyć bezczelnie wkradł się, a raczej wkroczył do pracowni Włosińskiego, który nim się opiekował, a on zawładnął jego domem. Delikatne to nie było, ale Nikifor zachowywał się tak, bo był pewny swojego powołania.

– Chciał upiększać świat. Nie było przecież takich cerkwi i pałaców, jakie malował, a on je w takim właśnie pięknym kształcie widział. Wykonywał tak nieprawdopodobnie misterną pracę. Wszystko u niego się pięło – mosty, ulice. Jakby się szło do nieba. A w pałacach i cerkwiach zawsze był jakiś święty, niekiedy sam Bóg Ojciec, a obok niego... Nikifor. Malował się tam także dlatego, że był niesłychanie wierzącym człowiekiem. Tworzył piękne rzeczy i swoim bełkotliwym językiem też bardzo pięknie o Bogu mówił – kreśliła postać  Nikifora pani Krystyna.

Przez blisko 60 lat życia Nikifor był włóczęgą, snującym się z farbami po ulicach Krynicy. Kilkakrotnie go odkrywano i o nim zapominano, czym nie przejmował się jednak zupełnie. Nawet gdy zorganizowano mu wystawy w Niemczech, Holandii i Belgii, Nikifor wciąż wyciągał ze śmietników kawałki tektury, stare zeszyty i inne papiery, po czym pracowicie zamalowywał je krynickimi pejzażami. Zmarł tak, jak żył – w Domu Opieki Społecznej w Foluszu koło Jasła. Dopiero po śmierci doczekał się uznania – jego pomniki stoją  w Krynicy i we Lwowie, a spór o Nikifora toczą aż trzy narodowości: Rusini, Polacy i Łemkowie.

Pod znakiem  Swarożyca

Nikt natomiast nie toczy sporu  o Stanisława Szukalskiego. Po pierwsze dlatego, że we wszystkich dziełach genialnego rzeźbiarza polskość aż bije po oczach.

Po drugie, bo dziś pamięta o nim zaledwie garstka specjalistów. Był jednym z największych ekscentryków w dziejach polskiej sztuki, chociaż trudno dziś ocenić, czy większe kontrowersje wzbudzały jego projekty i prace, czy też wygłaszane publicznie poglądy. Szukalski utrzymywał na przykład stanowczo, że prajęzykiem człowieka był język zbliżony do polskiego.

Patriotyzm Szukalskiego przybierał formę kuriozalną – wierzył w Światowida i Swarożyca, ducha narodu widział gdzieś w konarach drzew starych puszcz,  a przyczynę wszystkich nieszczęść kraju upatrywał w uciemiężeniu Polaków przez chrześcijaństwo. Pewnym wytłumaczeniem tej karkołomnej intelektualnej ekwilibrystyki może być fakt, że poglądy te formułował na emigracji w USA, dokąd wyjechał w 1939 r. po tym, jak dorobek jego dotychczasowego życia zniszczyły niemieckie bombardowania.

W przedwojennej Polsce był gwiazdą. Żył z dotacji Skarbu Państwa, od państwa otrzymał też pracownię w Warszawie, zaś od wojewody śląskiego mieszkanie w Katowicach, gdzie stworzył najwięcej prac – dziś w większości zaginionych lub zniszczonych. Muskularni herosi w otoczeniu pogańskiej, przeważnie solarnej symboliki, inspiracje sztuką aztecką, asyryjską czy chińską  – wszystko to lokowało Szukalskiego na pograniczu agresywnej awangardy i skrajnej tandety. Wizjonerskiej i zupełnie niepowtarzalnej. Rzeźby te jednak miały swoją siłę oddziałującą także na ludzi spoza Polski. Dość wspomnieć, że Niemcy po wkroczeniu do Katowic zgromadzili w jednej sali  dzieła Szukalskiego i Witkacego, po czym... rozstrzelali je.

W tym czasie sam Szukalski przebywał w Chicago, gdzie imał się dorywczych prac i formułował panslawistyczne założenia zermatyzmu. Ale też tworzył. Dość wspomnieć ekscentryczny model pomnika katyńskiego z olbrzymim gorylem z twarzą Breżniewa, zabijającego – młotem i sierpem – polskiego oficera. Pracował także dla Hollywood – razem z Salvadorem Dalim skonstuował np. dekorację do filmu Hitchcocka „Urzeczona".

Dla władz PRL był jednak Szukalski niewygodny – choćby z racji emigracji do USA i antysowieckiego nastawienia. Pozostał więc u nas zupełnie zapomniany. W Stanach też nie radził sobie najlepiej, żyjąc w zapomnieniu i biedzie. Dopiero w latach 60. znalazł mecenasów w osobach Glenna Braya oraz  niejakiego George'a DiCaprio – ojca Leonarda, dla którego Szukalski stał się przybranym dziadkiem.

Ironią losu jest fakt, że nie monumentalne dzieła, lecz rola DiCaprio w „Titanicu" – inspirowana  Szukalskim – jest najbardziej znaną pamiątką po rzeźbiarzu. Sam artysta nie miał o tym pojęcia  – zmarł w 1987 r. Ironią było też to, że Szukalski ostatnie kilkadziesiąt lat życia spędził, nie dojadając, korzystając z pomocy opieki społecznej – a film „Titanic" był jedną z najdroższych produkcji w dziejach kina.

Sztuka to loteria. Kogo odkryją, ten pozostaje w pamięci, kto nie zwróci uwagi – przemija, przeważnie bez grosza przy duszy, często też bez przyjaciół i bliskich, za to z opinią dziwaka. Kto pamięta dziś Rafała Malczewskiego? W dwudziestoleciu był gwiazdą tylko nieco mniejszą niż jego ojciec Jacek, a zmarł utrzymywany przez córkę. A słynni niegdyś jazzmani Andrzej Przybielski i Władysław Jagiełło? A genialny twórca animacji Julian Antonisz? Czy ktoś by o nim wiedział, gdyby pamięci o artyście nie odświeżył ostatnio zespół Małe Instrumenty? Sztuka to loteria. Wielkim wygranym towarzyszą zawsze, często jeszcze więksi, przegrani.

Tekst opublikowany w tygodniku

"Uważam Rze" 27 grudnia 2011

Pozostało 100% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla