Lynne Ramsay - rozmowa

Lynne Ramsay o krwiożerczym show-biznesie i nowym filmie opowiada Barbarze Hollender. „Musimy porozmawiać o Kevinie" od piątku na ekranach

Publikacja: 09.01.2012 17:26

"Musimy porozmawiać o Kevinie"

"Musimy porozmawiać o Kevinie"

Foto: BEST FILM

Po debiutanckim "Nazwij to snem" została pani uznana za jedną z największych nadziei kina brytyjskiego. "Morvern Callar" wzmocnił tę pozycję. Ale na następny film – "Musimy porozmawiać o Kevinie" – czekaliśmy  prawie dziesięć lat.

Czytaj recenzję filmu "Musimy porozmawiać o Kevinie"

Lynne Ramsay:

Miało być inaczej. Przygotowywałam adaptację "The Lovely Bones" Alice Sebold. Wprost zakochałam się w tej książce. Po czterech latach zmagania się z projektem, gdy miałam już gotowy scenariusz, dowiedziałam się, że temat zagarnia dla siebie Peter Jackson. Przeżyłam szok. Cholerną traumę. Myślałam: "Zrobiłam kawał dobrej roboty i nic się nie liczy. Studio może cię oszukać i wykopać w jednej chwili, bo książką zainteresował się któryś z gigantów". I niechby nawet tak było. Rozumiem. Facet zrobił "Władcę pierścieni", jest na fali. Ale dla niego to była jakaś wprawka, chwila oddechu po dużym wysiłku. Wcale się do "Nostalgii anioła" nie przyłożył. Wyszło byle jak, żeby nie powiedzieć koszmarnie. Krytycy nie zostawili na filmie Jacksona suchej nitki. Ale dla producentów liczyło się, że nazwisko reżysera przyciągnęło do kin trochę widzów. Zresztą w sumie byłam naiwna. Nie powinno mnie to wszystko dziwić.

Zobacz fotosy z filmu

Bo...?

Kino jest cholernie seksistowskie. Mężczyźni reżyserują filmy produkowane przez mężczyzn i dystrybuowane przez mężczyzn. Kobiety są w tej machinie jedynie wyjątkami potwierdzającymi regułę. A ja na dodatek jestem Szkotką z Glasgow, z robotniczej rodziny. Przejdzie, jak chce się nakręcić "Nazwij to snem", ale jak tu się mierzyć z Peterem Jacksonem?

Zwątpiła pani w przemysł  filmowy?

Zwątpiłam we wszystko, bo te rozczarowania zawodowe nałożyły mi się na prawdziwe tragedie życiowe. Umarł mój ojciec, potem najbliższa przyjaciółka Liana Dognini, z którą pisałyśmy scenariusze. Po ich stracie bardzo trudno było mi się podnieść. Z zawodowymi sprawami w sumie poszło łatwiej. Zrozumiałam, że w show-biznesie trzeba być twardym. Inaczej rozjedzie cię tak, że zostanie z ciebie placek. Kino to szkoła przetrwania. Ale co cię dzisiaj nie zabije, to cię jutro wzmocni.

Teraz jest pani mocniejsza?

Zdecydowanie. Również dzięki mężowi, który w tamtym czasie bardzo mi pomógł. To on podsunął mi książkę Lionel Shriver o kobiecie, która musi pokonać szok i rozpacz, gdy jej syn dokonuje strasznej zbrodni. Razem napisaliśmy scenariusz. Zacięłam się, trochę tak, jakbym samej sobie miała udowodnić, że mi się uda. Że się po tym wszystkim pozbieram.

Podjęła pani bardzo trudny  temat.

Można nawet powiedzieć temat tabu. Bo w naszej kulturze coraz częściej mówi się o śmierci czy nawet kazirodztwie. A ja włożyłam kij w mrowisko, zadając pytanie: "Co by było, gdyby matka nie kochała swojego dziecka? Albo nawet zmuszała się do miłości, ale go nie lubiła?".

Dlaczego zdecydowała się  pani realizować ten film w Ameryce, a nie w Wielkiej Brytanii?

Bo tam toczy się akcja powieści, a przede wszystkim tam częściej zdarzają się podobne tragedie. Jak się mówi "Ameryka", przychodzi do głowy ogromny budżet, rozdęta ekipa. "Musimy porozmawiać o Kevinie" kręciłam jak mały obraz europejski. Miałam 30 dni zdjęciowych i 7 mln dolarów, więc nie starczało nam na nic. Zwykle takie produkcje mają przynajmniej trzy razy więcej pieniędzy. Ale za to otaczali mnie wspaniali profesjonaliści. Niektórzy z nich robili "Ojca chrzestnego", a u nas pracowali za minimalne stawki. Jestem im bardzo wdzięczna.

W kinie amerykańskim było ostatnio sporo filmów  o agresji młodych ludzi. Po masakrze w Columbine trudno się zresztą temu dziwić. Ludzie chcą zrozumieć, dlaczego dochodzi do takich tragedii, dlaczego nastolatek bierze do ręki broń i strzela.

Dla mnie najciekawszym filmem z tej serii jest "Słoń" Gusa Van Santa. Ale sama chciałam się przyjrzeć nie tyle społeczeństwu, ile rodzinie. Relacjom matki i syna. Bardzo intensywnym i bolesnym. Dla mnie "Musimy porozmawiać o Kevinie" jest rodzajem perwersyjnej love story.

Bardzo pani pomogli aktorzy: Tilda Swinton i Ezra Miller.

Ezrę zobaczyłam w filmie "Afterschool", ale chyba dopiero jako Kevin pokazał pełnię talentu. Uważam go za swoje odkrycie. Tilda zakochała się w roli. Gdy posłałam jej scenariusz, odpowiedziała po kilku godzinach! A po premierze pytała, co będę robić, bo chętnie znów zagra w moim filmie.

A co będzie pani robić?

Spodziewa się pani małego brytyjskiego realizmu? Nie. Marzy mi się science fiction.

Rozmawiała Barbara Hollender

Po debiutanckim "Nazwij to snem" została pani uznana za jedną z największych nadziei kina brytyjskiego. "Morvern Callar" wzmocnił tę pozycję. Ale na następny film – "Musimy porozmawiać o Kevinie" – czekaliśmy  prawie dziesięć lat.

Czytaj recenzję filmu "Musimy porozmawiać o Kevinie"

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"