Ewa Wencel, aktorka i scenarzystka serialu Czas honoru

Nie chce być celebrytką, ale tabloidami nie gardzi. Mimo że z powodzeniem pisze scenariusze, woli być aktorką, nawet drugoplanową. Czuje się młodo, choć już czeka na rolę babci. Nie wiemy, czy w to wierzyć, bo Ewa Wencel sama przyznaje, że mówi to wszystko nieszczerze. Z artystką rozmawia Robert Mazurek

Publikacja: 20.01.2012 22:10

Ewa Wencel

Ewa Wencel

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Tekst ukazał się w

tygodniku Przekrój

w grudniu 2010

Spełnia pani sen Jarosława Kaczyńskiego.

– W jaki sposób?

To on 20 lat temu postulował, by powstały „Polskie drogi" o akowcach. I pani tworzy „Czas honoru".

– Nie będę na dźwięk tego nazwiska uciekała z przerażeniem, ale serialu nie robimy i scenariusza nie piszemy na polityczne zamówienie. Za to bardzo się cieszę, że wreszcie można mówić o cichociemnych, o AK.

Przeczyta pani o nich w każdym podręczniku.

– Nasza narodowa tożsamość przeżywa kryzys, a chciałabym, by młodzi wiedzieli, skąd my się tu wzięliśmy, jaką historię przeżyliśmy, co się z nami działo, by byli z Polski dumni. To dla mnie ważne.

Ma pani poczucie, że robi coś istotnego?

– Uświadomiłam to sobie, kiedy dowiedziałam się od siostrzenicy, że młodzi Polacy w Chicago oglądają nasz serial w Internecie i bardzo go przeżywają. Wie pan, mój dziadek był w Oświęcimiu. Pytałam go o to, ale nie chciał opowiadać o wojnie, i dziś bardzo tego żałuję. Dopiero pisząc ten scenariusz, dowiedziałam się bardzo wielu rzeczy.

To na panią jakoś wpłynęło?

– Zmieniło moją mentalność. Nabrałam dystansu do tego, co się teraz dzieje, do tych wszystkich gorących sporów, bo patrzę na to z innej perspektywy.

Perspektywy swoich bohaterów?

– Tak. I nie wstydzę się o tym mówić.

(...)

Opowiadacie historię w polskim kinie nieopowiedzianą.

– I dlatego czasami chcemy mówić o wszystkim naraz, a tak się nie da, więc z ogromnym bólem musimy z pewnych rzeczy rezygnować. Czasami z dość błahych powodów. Na przykład chcieliśmy pokazać scenę pierwszego gazowania w samochodach w warszawskim getcie, ale nie mogliśmy, bo nie zgadzałoby się to z chronologią odcinka o miesiąc...

Właśnie, jak wygląda dokumentacja do filmu?

– Czytamy mnóstwo książek: opracowań, wspomnień, relacji. Przed każdym kolejnym sezonem spisujemy sobie dokładnie wydarzenia i ich daty.

Po co? „Czas honoru" nie jest dokumentem.

– Ale musieliśmy na przykład sprawdzić, do którego roku działały w Warszawie telefony, skąd można było zadzwonić etc.

Wszystko tak sprawdzacie?

– Jesteśmy niesłychanie drobiazgowi. Na początku serialu chcieliśmy pokazać, jak cichociemni wpadli, bo pomylili ogniska ze światłami pędzącego pociągu. Powiedziano nam jednak, że to nieprawdopodobne, że przesadziliśmy z fikcją, i ostatecznie z tego zrezygnowano. A to święta prawda, tak właśnie było!

A podsłuchy w restauracji umieszczone w zegarze? Wygląda to na czystą fikcję z wczesnego Bonda.

– Autentyk! Przerobiliśmy dokładnie opowieści o walce wywiadów w czasie II wojny.

To co jest fikcyjne?

– Żaden z prawdziwych cichociemnych nie przeżył w tak krótkim czasie tylu rzeczy, ale my musieliśmy to skondensować i ograniczyć do kilku bohaterów, bo inaczej film byłby nieczytelny. To jak w teatrze: budując postać skąpca, nie opieramy się na jednym konkretnym skąpcu, ale wybieramy coś z 20 osób.

Uczyła się pani pisania scenariuszy?

– Wiedzę o tym, co się powinno dziać w każdej scenie, wyniosłam ze studiów. Każdy ma też swoją wyobraźnię i nią się posiłkuje. Poza tym oglądam dużo świetnych seriali światowych, bo odkąd piszę scenariusz „Czasu honoru", stałam się czujna i uważna, podglądam najlepszych.

(...)

A to był pakiet: daję scenariusz, ale muszę zagrać w filmie?

– No nie, w ogóle nie ma mowy o takich transakcjach! Nie jestem handlowcem. Dobrze, przyznam się, że myślałam o pewnej roli dla siebie, ale jej nie dostałam i gram inną.

Z sukcesem.

– Dziękuję. No dobrze, tym wyczerpaliśmy limit kadzenia.

Możemy szczerze?

– Ze szczerością to ja już skończyłam. Zbyt wiele mnie kosztowała.

Mimo to zaryzykuję. Problem z „Czasem honoru" jest taki, że tam wszystko wygląda za ładnie.

– Naprawdę? Czasem wnętrza, w których gramy, są tak obskurne, brudne, aż się lepi, że brzydziłby się pan usiąść, a potem na ekranie widzimy ładny widok. To niewiarygodne, jak czasem kamera upiększa (śmiech).

Wszyscy są śliczni, czyści, pachnący, uczesani, jakby reklamowali wody kolońskie, a nie walczyli z hitlerowcami.

– Cóż ja mogę na to odpowiedzieć? Przecenia pan wpływ scenarzystów na kształt filmu. Oddajemy tekst, a ja do tego jeszcze gram swoją rolę. I tyle.

Nie siedzi pani cały czas na planie?

– Skądże! Oczywiście czasem trzeba coś poprawić, dopisać, ale to nie wymaga siedzenia na stałe z reżyserem. Nie mam też właściwie żadnego wpływu na obsadę „Czasu honoru", to decyzje producentów, telewizji i publiczności, bo ona chce takich aktorów oglądać.

I mamy na ekranie boysband zaplątany w II wojnę światową.

– (śmiech) Młodość jest piękna...

A do cichociemnych też robili castingi ze względu na urodę, żeby chłopaki nie przynieśli wstydu Państwu Podziemnemu?

– Powtarzam: obsada i inscenizacja to nie są zadania scenarzystów. Naprawdę nic się panu nie podobało?

Wie pani, że jestem nieuleczalnym fanem „Czasu honoru". To drugi po „Oficerach" serial, który oglądam w dorosłym życiu, ale obsada mnie wkurza, choć Adamczyk jako hitlerowiec jest super.

– Świetnie gra i bardzo mnie to cieszy, zwłaszcza że pisząc rolę Larsa Rainera, myśleliśmy akurat o nim. Tym razem Jarek Sokół się uparł i jakoś przeszło. Ale myślę, że w serialu jest też wiele innych trafionych decyzji obsadowych. Na przykład Rappke...

Rzeczywiście, Przemysław Bluszcz wygląda na niezłego zwyrodnialca

.

– Bo to znakomicie zagrana postać.

Bycie scenarzystką to chyba niewdzięczna rola?

– To prawda, zna się reżyserów, błyszczą aktorzy, a scenarzyści pozostają anonimowi.

I to jest najgorsze?

– Czasem przykre jest lekceważenie naszej pracy. My, pisząc dialogi, długo się zastanawiamy, jakich użyć słów, co ten bohater może powiedzieć, a czego nie, a potem przychodzi młody aktor i rzuca: „Mnie to w buzi nie leży!". Albo: „To mam mówić?! Co to jest?!".

Chyba nie chodzi tylko o dialogi?

– Kiedy młody kolega podczas kręcenia sceny pierwszy wyciąga rękę do koleżanki i nie widzi w tym niczego niestosownego, nie wie, że to były jednak inne czasy i nikt by sobie na to nie pozwolił, to ja jestem bezradna.

Dlaczego tak się dzieje?

– Jestem pewna, że nie wynika to ze złej woli. Po prostu każdy myśli, że jest mądrzejszy (śmiech).

Pani jako aktorka nie była taka sama?

– No nie, ja jestem ze starej szkoły, szanuję tekst, on jest dla mnie niesłychanie ważny.

W powszechnej świadomości zaistniała pani po „M jak miłość". Wiele pani temu serialowi zawdzięcza?

– Dał mi popularność, miło się pracowało z ekipą, ale zawodowo się nie rozwinęłam. Więcej osób gratuluje mi roli w świetnym serialu komediowym „Mamuśki", w którym grałyśmy główne role ze Stanisławą Celińską. Bardzo ważny był dla mnie „Plac Zbawiciela". Jestem bardzo wdzięczna Krzysiowi Krauzemu, bo po tylu latach właściwie poza filmem mogłam udowodnić, że nie zapomniałam, czym jest ten zawód. Dla mnie to było wielkie wyzwanie i dzięki temu mogłam później pisać scenariusz „Czasu honoru".

To był dla pani trudny okres.

– Ano był...

Portale plotkarskie z lubością opisywały pani osobiste perypetie.

– I dlatego chciałabym o tym wszystkim zapomnieć. Na szczęście wszystko się ułożyło.

Jaka jest cena popularności?

– Jakiś czas temu w sklepie ktoś gwałtownie chwycił mnie z tyłu za rękę. Przestraszyłam się, a to jakaś pani zaczęła mnie ściskać, całować po ręce, po twarzy, mówiła, że jestem taką wspaniałą osobą, „Janeczką". Ja nie mogę ofuknąć tej pani, otrząsnąć się i powiedzieć, żeby sobie poszła, bo będę funkcjonowała jako cham! Właściciel smażalni ryb nad Bałtykiem opowiadał mi, jaką to straszną kobietą jest Anna Dymna, która co prawda sfotografowała się z nim i ze wszystkimi klientami, ale bez entuzjazmu. – (śmiech) No potwór po prostu...

Pani się o tyle udało, że nie jest celebrytką.

– Jan Kobuszewski mówi mi: „Ewa, teraz nie ma aktorów, są celebryci". Są ludzie, którym na tym bardzo zależy, tym żyją, tym się karmią, a ja chcę zachować swoją prywatność, swoje życie.

To chyba trudne dla aktora?

– To od nas zależy, czy udzielamy pewnych wywiadów, czy nie, czy pojawiamy się w pewnych miejscach, pewnych pismach.

Pani nie chodzi do tabloidów?

– Jeśli mam promować mój serial, pomagać teatrowi, w którym gram, a który ma teraz kłopoty lokalowe, to chodzę i do tabloidów, nie mam z tym problemu. Ale nie pójdę nigdzie, by opowiadać, czy jem na śniadanie parówki, czy bawię się z kotem lub psem.

Są aktorzy znani głównie z burzliwego życia osobistego.

– Jak ktoś się umawia z gazetami, gdzie będzie, by mu zrobić ładne zdjęcie, to tak ma. Żal mi, że jakoś zapomnieliśmy o swoich wartościach, o tym, co naprawdę ważne.

„Plac Zbawiciela", „Czas honoru" z jednej strony, a z drugiej jest pani stale związana z komediowym Teatrem Kwadrat, gdzie gra duże role.

– Tuż po szkole teatralnej uważano, że nadaję się głównie do repertuaru dramatycznego, bo jestem raczej introwertyczna niż ekstrawertyczna. Rzeczywiście lepiej się czułam w takich rolach.

To skąd komedyjki w Kwadracie?

– Wbrew obiegowym opiniom aktorstwo komediowe to bardzo trudna sztuka. Do Kwadratu przylgnęłam zaraz po tym, jak wybuchł stan wojenny i musiałam zmienić teatr. Owszem, trochę tęsknię za repertuarem dramatycznym, ale może los mnie uchronił?

Przed czym?

– To mogłoby się skończyć dla mnie jakimś pokaleczeniem psychicznym. Ja tak bardzo wchodziłam w te role, angażowałam się w nie, były mi szalenie bliskie, że nie wiem, jak bym to zniosła. Przepraszam bardzo, ale muszę obgryźć tę skórkę, bo mi się zadziera. Cholera...

Proszę się nie krępować.

– Tylko niech pan o tym nie pisze! To nieeleganckie, wyjdę na flejtucha.

Oczywiście, że napiszę. Gdyby była pani celebrytką, to nie obgryzałaby pani skórek podczas wywiadu, ale że jest pani normalną aktorką, to pani może.

– (śmiech) Zadarła mi się tak paskudnie w okopach.

Gdzie?

– Ostatnio broniłam Warszawy w okopach w 1920 roku u Jerzego Hoffmana. Rola jest niewielka, więc się martwię, żeby za dużo tam nie wycięli.

Wiem, że nie wypada, ale jest pani chyba w najtrudniejszym dla aktorki wieku.

– (śmiech) Zawsze, całe życie jestem w najtrudniejszym wieku – albo za stara, albo za młoda. Słyszę, że najtrudniejsze dla aktorki to przekroczyć 35 lat, bo już nie najmłodsza, a jeszcze nie babcia.

Pani miała z tym problem?

– Ogromny, bo już nie byłam dziewczynką, a jeszcze nie wyglądałam na mamę, choć nią byłam. A teraz mam 55 lat i muszę to sobie, do cholery, uświadomić, a to okropne... (śmiech).

Nie wygląda pani na załamaną?

– Bo nie jestem, ale swoje przeżywam. Chciałabym jeszcze zagrać jakąś rajcowną kobitkę, pokazać, że jeszcze żyję, ale też bardzo chętnie zagram babcię, choć nią nie jestem. Aktorki często od tego uciekają! Za żadne skarby nie chcą grać starszych, niż są. – Nie mam tego problemu. Też słyszę głosy: „Dlaczego ty się tak dałaś postarzyć i zbrzydzić w »Czasie honoru«?!".

Jest pani bardziej aktorką czy scenarzystką?

– Zdecydowanie aktorką, i to od wielu, wielu lat.

I jak to jest być znaną aktorką drugiego planu?

– W teatrze zagrałam wiele głównych ról, ale rzeczywiście dzisiejszy widz postrzega aktora przez pryzmat tego, co zagrał w kinie i w telewizji. Ja zaczynałam w bardzo trudnym okresie stanu wojennego, kiedy trzeba było dać na wstrzymanie, zrezygnować z pewnych rzeczy. Później wielką przygodą był dla mnie Teatr Telewizji. Tylko film mnie nie rozpieszczał.

Brak szczęścia?

– Naprawdę nie wiem. Widocznie komuś dane jest to, komuś co innego. Poza tym co to jest szczęście – dla jednego to grać główne role, dla innego mieć zdrowe dzieci...

Tekst ukazał się w

tygodniku Przekrój

Pozostało 100% artykułu
Kultura
Warszawa: Majówka w Łazienkach Królewskich
Kultura
Plenerowa wystawa rzeźb Pawła Orłowskiego w Ogrodach Królewskich na Wawelu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił