Kazanie dla prezydenta
Barack Obama nie uśmiechał się, gdy podczas jego inauguracji 20 stycznia 2009 r. Aretha Franklin wykonywała „My Country 'Tis of Thee" – patriotyczną pieśń, która służyła jako pierwszy, nieoficjalny hymn Stanów Zjednoczonych. Patrzył na nią, jakby zobaczył przeszłość. Franklin uosabia społeczno-polityczne przemiany ostatniego półwiecza i jest jedyną czarnoskórą gwiazdą muzyki, która bezpośrednio łączy epokę pastora Kinga z erą Obamy. 44. prezydent USA miał sześć lat, kiedy ona, wciskając ręce w potężne biodra, wykrzykiwała do mikrofonu: „Proszę o odrobinę szacunku!". W styczniowy poranek marznący Obama słuchał uważnie – jak chłopiec, któremu starsza pani wygłasza kazanie. Franklin walczyła z siarczystym mrozem i choć głos ją zawodził – wkrótce po inauguracji nagrała studyjną wersję utworu, i to ona znajduje się w oficjalnych archiwach – zrobiła, co do niej należało: pomogła przeżyć podniosłą chwilę.
Obama nie był pierwszym prezydentem, którego zaszczyciła. W 1977 r. jej wykonanie a capella „God Bless America" uświetniło inaugurację Jimmy'ego Cartera. Bill Clinton zaprosił ją na oba swoje zaprzysiężenia.
W 1968 r., śpiewając hymn „Precious Lord" nad trumną Martina Luthera Kinga, Franklin oddawała to, co pastor Jessie Jackson nazwał „niewyobrażalnym, bezgranicznym żalem". W 1972 r., gdy na szczytach list był album gospel „Amazing Grace", uważany za najwybitniejsze osiągnięcie w karierze Franklin, zmarła królowa baptystycznych pieśni Mahalia Jackson. To od niej mała Aretha uczyła się śpiewać w rodzinnym domu w Detroit, odwiedzanym przez sławne już wtedy przyszywane ciotki i wujów. Właśnie w tym czasie, podczas jednego z pogrzebów, zapragnęła śpiewać. Zachwycona i zazdrosna patrzyła, jak Clara Ward, wielka gwiazda grupy gospel Ward Sisters, z rozpaczą i ekstazą żegna kogoś bliskiego. „Przysięgam, śpiewała tak, że chciałam zedrzeć jej kapelusz" – mówiła Aretha po latach. Ward zmarła zaledwie rok po Mahalii Jackson. Ale wtedy już gospel było częścią wielkiego amerykańskiego śpiewnika, bo Franklin wyniosła je na szczyty popowych notowań.
Diwa wśród rekinów
Z okazji jubileuszu w najbliższy poniedziałek wytwórnia Columbia wydaje specjalną kolekcję nagrań Franklin z lat 1961 – 1966. Dwunastopłytowy box „Take a Look: Aretha Franklin Complete at Columbia" pokazuje wokalistkę sprzed wielkiego sukcesu – wszechstronną, zabójczo utalentowaną i zupełnie niezrozumianą. John J. Hammond był apodyktycznym człowiekiem i jako producent wywierał na muzyków presję, wielu rozstawało się z nim w złości. Lubił mieć ostatnie zdanie, ale po latach uczciwie przyznał: „Nie zrozumieliśmy geniuszu Arethy Franklin". Kiedy podpisywał z nią kontrakt, był świadomy, że ma w rękach diament, ale nie wiedział, co z nim zrobić. Próbował ją prezentować jako nową Billie Holiday, drugą Ellę Fitzgerald, obsadził ją w roli wokalistki łączącej jazz z rhythm and bluesem. Efekt był taki, że przez sześć lat współpracy z Columbią tylko jedna śpiewana przez Franklin piosenka „Rock-a-Bye Your Baby with a Dixie Melody" znalazła się w notowaniu Top 40 „Billboardu". Ale właśnie ten okres zapewnił uznanie recenzentów – docenili jej ogromne możliwości wokalne i interpretacyjne. Kiedy umowa z Columbią wygasała, Franklin miała niepodważalną renomę w branży muzycznej.
Jej nagrania mogły nie robić wielkiego wrażenia na współczesnych, ale teraz ich siła jest oczywista. Młodziutka Aretha – tak jak dobiegająca teraz siedemdziesiątki gwiazda – miała dwa atuty wyróżniające ją spośród armii wokalistek. Pierwszym jest nieskazitelny głos, którego używa z niewytłumaczalną łatwością, precyzją i umiarem. Drugi to zdolność przeżywania muzyki, wypełniania jej uczuciami, które poruszają każdego, kto słucha.
Franklin śpiewa mezzosopranem, choć może (a w każdym razie przez większość życia mogła) sięgać bardzo wysokich nut. Wykorzystuje tę umiejętność rzadko, jako ornament. W każdym nagraniu daje o sobie znać wokalna siła – wielka, ale nie nadużywana. Franklin jako śpiewaczka pozostała skromna, wystarczy wsłuchać się w bombastyczne wykonania jej następczyń: Whitney Houston czy Céline Dion. One popisywały się bez umiaru, a Franklin wiedziała, gdzie leżą granice dobrego smaku. Jest w jej karierze tylko jeden okres, w którym ucierpiała jej artystyczna godność. Przypada na przełom lat 70. i 80., gdy w muzyce rozrywkowej rozpanoszył się kicz, a soulowa dama próbowała się odnaleźć w tandetnej konfekcji. Utwory disco lśniły brokatem, popowe przeboje upodobniły się do topornych dżingli z telewizyjnych reklamówek, a ich wykonawczynie ubierały się w porwane koronki, lśniące tiule i odblaskowe kiecki. Franklin szukała dla siebie miejsca między szybującą wysoko ckliwością Whitney, czerwonymi rockowymi pazurami Tiny a hiphopowymi eksperymentami Chaki.