Przez cztery wieczory kilkutysięczna publiczność w Usher Hall otrzymała zmasowaną dawkę Karola Szymanowskiego: komplet czterech symfonii plus dwa koncerty skrzypcowe. Odbyło się to na festiwalu w Edynburgu, przyciągającym ludzi z całego świata i w wykonaniu słynnej London Symphony Orchestra pod dyrekcją Walerego Gergiewa dyrygenta, który ma taką renomę, że zapełni salę gdziekolwiek chce wystąpić.
- - Sześć lat zabiegaliśmy o to, by ten projekt doszedł do skutku - mówi Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza. - I udało się, z Edynburga Szymanowski ruszy w świat. Co więcej, Gergiew z londyńczykami chce nagrać wszystkie te utwory na płyty.
Można tylko zapytać, dlaczego przez dziesięciolecia nie potrafiliśmy go wypromować tak jak Czesi Janaczka, a Węgrzy Bartoka? Od dawna są to nazwiska światowe, a przecież Szymanowski od nich nie gorszy.
Za życia miał jednak w kraju tylu samo przyjaciół co wrogów, a ci skutecznie deprecjonowali jego twórczość. Po jego śmierci wkrótce wybuchła II wojna. Potem Szymanowski - arystokrata z pochodzenia, manier i zainteresowań, którego rodzinny majątek na dodatek znajdował się na Ukrainie - nie nadawał się na artystę epoki stalinowskiej. Po październikowej odwilży z kolei stał się przestarzały. Dopiero, gdy minęła moda na awangardę, doceniliśmy wyrafinowanie jego muzyki. PRL-owskie władze szykowały więc wielkie święto z okazji 100. rocznicy urodzin Szymanowskiego w 1982 roku. Nastał jednak stan wojenny i z zamierzonego przedsięwzięcia zostały mizerne resztki.
To, co nam się nie udało, zaczęli robić inni. Pierwsze objawy mody na Szymanowskiego pojawiły się 20 lat temu za sprawą m.in. wybitnych dyrygentów jak Simon Rattle czy Charles Dutoit. Ale i oni niewiele by zdziałali, gdyby nie zmieniły się upodobania publiczności, która znużona nadmiarem awangardowych rozwiązań formalnych, znów szukała w muzyce uczuć i emocji.