Praca w Royal Shakespeare Company to ważny czas w pana życiu?
Ogromnie. Każdy aktor popełnia błędy, zwłaszcza na początku drogi. Lepiej je robić przed 300-osobową widownią niż przed 30-milionową. Poza tym to publiczność jest twoim nauczycielem i mistrzem. Jej służysz, ją musisz uwodzić. Teatr mnie tego nauczył. Do dzisiaj uwielbiam spotykać się z ludźmi. Kiedy nie jestem zajęty, odwiedzam swoje fankluby. Rozmawiam z widzami. Są wśród nich robotnicy, nauczyciele, profesorowie, w zeszłym tygodniu w Szwecji spotkałem człowieka, który pracuje dla European Space Agency. Te spotkania są fantastyczne.
Aktorzy zwykle się skarżą, że popularność przeszkadza im w życiu.
To się może zdarzyć, kiedy jesteś na absolutnym topie. Richard Chamberlain, gdy grał doktora Kildaire'a, dostawał 3,5 tysiąca listów tygodniowo. Głównie od kobiet, które proponowały mu małżeństwo. W zawodzie aktorskim sława raz przychodzi, raz blednie. Ja miałem szczęście. Zawsze byłem dość rozpoznawalny, by mieć poczucie swojej wartości, ale nie aż tak, by przeszkadzało to w życiu.
Panu popularność przyniosły: Bond, filmy Stevena Spielberga, a przede wszystkim krasnolud Grimli z „Władcy pierścieni" Petera Jacksona. Ale czy występ w wielkich superprodukcjach amerykańskich jest interesujący?
O, tak. Miałem przedsmak, czym jest megahit w Anglii, jednak kiedy znalazłem się na planie amerykańskim, wszystko było w znacznie większej skali. Pracując przy „Władcy...", zrozumiałem, że wielka machina nie musi być nieludzka. Dzięki Peterowi na planie panowała wspaniała atmosfera. Po wielu godzinach zdjęć zrzucaliśmy kostiumy i jeszcze mieliśmy ochotę, żeby razem zjeść kolację i gadać.