Coś w tym jest. Dla Dzierżawskiego najważniejsze jest pokazanie w filmie relacji Tymona Tymańskiego i Mikołaja Trzaski. Ich przyjaźń, której nie boją się nazywać męską miłością, to niemal uzależnienie. Łączy ich wspólne dojrzewanie muzyczne, 13 lat grania, dziesiątki doświadczeń. Ale im więcej pretensji – wypowiedzianych lub przemilczanych – tym bardziej się wydaje, że to rodzaj związku fatalnego, którego nie sposób całkowicie zerwać, ale który nie może trwać.
Dzierżawski przygląda się też uważnie pozostałym członkom grupy. Dla każdego granie w Miłości było katalizatorem zmian. Leszek Możdżer, który zrobił największą karierę, o dawnym zespole mówi: – Było tam dużo niebezpiecznej wolności. A potem z goryczą zastanawia się nad własnym sukcesem. Saksofonista Maciej Sikała, najmniej złączony z zespołem, właśnie w czasie grania z Miłością podjął z sukcesem walkę z alkoholizmem. Kiedyś zachowawczy, dzisiaj uczy studentów akademii muzycznych, że w jazzie potrzebna jest odwaga. I Jacek Olter, który w filmie staje się już bardziej figurą symboliczną – uosabia stratę i bolesne zderzenie z brutalną rzeczywistością.
Pomysł na scenariusz dokumentu powstał z idei reaktywacji – w 2009 r. Miłość miała zagrać na OFF Festivalu w Mysłowicach. Wiadomo było, że to nie będzie ten sam zespół. Ale pomysł, żeby po latach stanąć razem na scenie, okazał się niepokojący i kuszący zarazem. Napięcie z tym związane stało się dla reżysera filmu punktem wyjścia: – Nie do końca wiedzieliśmy, co się wydarzy. Ingerencją było jedynie zorganizowanie trzech dni prób. Tymon zaprosił wszystkich na moją prośbę. Potrzebowałem, żeby razem zagrali. W końcu to miał być film muzyczny. Potem wszystko już się działo. Tak się potoczyła ta historia – wspomina Filip Dzierżawski. A Tymański dodaje: – To film trochę o duchach przeszłości, które chcą, żeby coś zostało wypowiedziane.
Miłość czy zwykłe pierdolenie
Ta historia zaczęła się jednak od spotkania. Jak zawsze trochę przypadkowego, ale odmieniającego życie. Mikołaj, student gdańskiej ASP, amatorsko pogrywający na saksofonie, i Ryszard Tymański, znany jako Tymon, student filologii angielskiej na Uniwersytecie Gdańskim, członek Totartu i grupy Sni Sredstvom za Uklanianie. Pamiętam, że pierwszy raz spotkałam go właśnie na korytarzu uniwerku, w nieśmiertelnym swetrze w biało-zielone pasy, z kontrabasem na plecach. Został tam niedługo. Pewnego dnia podczas zajęć wstał, wyszedł i nigdy nie wrócił. Na wieść, że syn przerwał studia, jego ojciec westchnął: „Trudno. Będziesz półinteligentem". Podobną decyzję podjął Mikołaj i pożegnał się ze studiami artystycznymi.
Ale obu nie brakuje błyskotliwości, zainteresowania światem, muzyką, filozofią, duchowością. Wynajmują mieszkanie w trójmiejskiej dzielnicy oddalonej od centrum. Słuchają jazzu z lat 60.: Coltraine'a, Sheppa, Monka. Tymon często przypomina, że ważny był dla nich także Krzysztof Komeda. Imprezują, dyskutują, grają. Ich przyjaźń jest totalna, wariacka, choć niepozbawiona elementu rywalizacji. Wszystko robią razem.
Zakładają zespół. Biorąc pod uwagę ich anarchistyczny stosunek do słów i humorystyczny do świata, mógłby się nazywać Dupa albo Cycki. Ale nazywają się Miłość. Trochę z powodu Coltraine'a i „Love Supreme", trochę z powodu fascynacji duchowością Wschodu, a trochę właśnie dlatego, że chodzi o miłość. Potem wszystko ma prędkość światła, a przynajmniej dzieje się z taką energią. Przez jakiś czas w zespole grają Merta, Szmit, Mazzoll, Gwińciński. W końcu trafia do niego nieco młodszy od nich chłopak, który po przyjeździe z Piły spędził chwilę w gdańskiej szkole muzycznej. Zrezygnował, kiedy jeden z nauczycieli poprosił go o wskazówki dotyczące grania. Jacek Olter. To on wypatrzył kolejnego kandydata, chudego okularnika z Akademii Muzycznej, pianistę o słuchu absolutnym – Leszka Możdżera.