Nie chciałem tego powiedzieć. Ale Elusia Towarnicka jest fantastyczna. Nie do zastąpienia. Muszę też przypomnieć, że scenografię koncertu robił Władysław Hasior. Zaproponował zjazd płonących aniołów z kopca Kościuszki na Błonia – po linie. Jasiński powiedział, że to się da zrobić, tylko potrzebna jest lina... dwukilometrowa. Stanęło na tym, że kupił 20 fortepianów, które spłonęły na dobry początek. Po koncercie zaczęliśmy z Hasiorem rozmawiać o honorarium. Powiedział: „Panowie, spaliły mi się w domu dwie żarówki do epidiaskopu. Kupujecie dwie żarówki i jesteśmy kwita". Kosztowały nas 42 złote.
Pamięta pan pierwsze spotkanie z Grechutą?
Spotkaliśmy się jako studenci architektury w Krakowie. Mieliśmy dużo wiedzy na temat sztuki, malarstwa, sal koncertowych i teatrów. Ale nie teatry były nam w głowie, tylko głupoty. Chodziliśmy do Piwnicy pod Baranami i krew nas zalewała, że się tak dobrze bawią. My też tak chcieliśmy. Marek był człowiekiem kulturalnym, więc musiałem się grzecznie spytać, czy chciałby współpracować. Później zdarzało mu się nawet parodiować Czesława Niemena, ale nasz kabaret traktował szalenie poważnie. Choć wszystko robił w sposób lekki, był niesamowicie serio. To była wyjątkowa osobowość – niby kolega, ale odstający od nas. Liryczny, ale jego liryka płynęła na innych falach niż nasza. My stawaliśmy się liryczni po alkoholu – jemu nie było tego trzeba. My dramatyzm rozcieńczaliśmy gorzałką – jego spalał. Inaczej musiał sobie z nim radzić. Abyśmy mogli pracować – trzeba było wzajemnej życzliwości. Zawsze ciągnął nas w górę. Przez to nasze spotkanie studia poszły w kąt.
Pan komponował jako pierwszy?
On też już miał gotowe melodie. Znalazł czy dostał pamiętnik pielęgniarki. To tam wydłubał frazę „Weź konika, wyjdź na drogę". Nie byłem obyty z poezją i to mnie zainspirowało. Tak powstała piosenka „Serce", pierwszy nasz przebój. Wstawaliśmy o wpół do piątej rano, czasami na bani, Marek nie, i jechaliśmy do Warszawy na sesje nagraniowe. Nagrywaliśmy z zaciętością i świadomością, że dostaliśmy dużą szansę i nie można jej zmarnować. Dopiero potem był komfort – hotel Bristol, dziesięciodniowe sesje.
Zaczynaliście od muzyki estetyzującej, a doszliście do hipisowskiego „Korowodu" i brzmień etnicznych.