- Kiedy śpiewam, to gram w myślach. Gdy przestają śpiewać moje usta, zaczynam śpiewać grając na Lucille — mówi o sobie.
To niewiarygodne, że żyjąca legenda bluesa, jaką jest niewątpliwie B. B. King, ma jeszcze siłę, by koncertować, nie tylko w USA, ale i na innych kontynentach. W ubiegłym roku poleciał do Australii. Ktoś wyliczył, że w swej karierze przemierzył 730 tysięcy mil. Z okazji 80. urodzin objechał z koncertami świat, jego tournée trwało ponad rok. Teraz nie opuszcza kontynentu. W ostatnich dniach sierpnia występował w Kalifornii, a 26 września zagra w Las Vegas. To ostatnio często odwiedzane przez niego miejsce na mapie USA. Tamtejsze hotele płacą ogromne pieniądze, żeby u nich wystąpił. A jednak zawsze wraca do Nowego Jorku, by zagrać w klubie swojego imienia przy Times Square. Tak będzie 12 i 13 października.
Riley B. King przyszedł na świat 16 września 1925 r. na plantacji bawełny k. Berclair w stanie Missisipi, gdzie pracowali jego rodzice. Wychowywała go babcia, a mały Riley śpiewał chórze kościoła baptystów. Pierwszą gitarę kupił w wieku dwunastu lat za 15 dolarów, co wydaje się zawrotną na tamte czasy sumą. Niektóre źródła mówią, że pierwszy instrument podarował mu bluesman Bukka White, kuzyn jego matki.
W 1947 r. opuścił plantację bawełny w delcie Mississippi i mając 2,5 dolara w kieszeni pojechał autostopem do Memphis. Tu była prawdziwa „Mekka" bluesa i tu zaczynało swą karierę większość bluesmanów. W początkach kariery pomógł mu właśnie Bukka White, grający wiejskiego bluesa. King grał gdzie się dało i z kim popadło. W 1948 r. wystąpił po raz pierwszy na żywo w audycji radiowej i wkrótce otrzymał stały kontrakt. Prowadzący show Sonny Boy Williamson uznał, że Riley B. King, to nie jest dobre nazwisko dla muzyka.