David Gilmour - rozmowa

W jedynym wywiadzie udzielonym polskim mediom David Gilmour, lider legendarnej grupy, opowiada Jackowi Cieślakowi o albumie, który 10 listopada ma światową premierę.

Publikacja: 10.11.2014 07:44

Pink Floyd,The Endless River, Warner Music Polska CD, 2014

Pink Floyd,The Endless River, Warner Music Polska CD, 2014

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Perkusista Pink Floyd Nick Mason zapytany, czy jest jeszcze możliwy koncert waszego zespołu, odpowiedział: tak, mogę zagrać „The Dark Side of the Moon", ale sam, na perkusji. Odpowiedział ironicznie. A już całkiem poważnie – spotkacie się jeszcze kiedyś na estradzie?

David Gilmour: – Nie wydaje mi się, że było to możliwe. Z kardynalnego powodu: nie ma szans na Pink Floyd, na koncerty czy cokolwiek bez Ricka Wrighta, bo on nie żyje. Nie mamy pianisty, a tylko on potrafił tworzyć muzyczne wibracje, które były podstawą brzmienia zespołu. On jedyny wiedział, jak to się robi.

A czy są jakieś niepublikowane nagrania Pink Floyd?

Wykorzystaliśmy wszystko, co było wartościowe. Z motywów sesji „The Division Bell" powstał najnowszy album „The Endless River". Dlatego bezpieczniej jest mówić, że to ostatnia płyta zrealizowana pod szyldem Pink Floyd.

W sobotę poprzedzającą naszą rozmowę ballada „Louder Then Words", promująca „The Endless River", zajęła pierwsze miejsce na Liście Przebojów Programu Trzeciego.

To bardzo miła wiadomość. Dziękuję polskim fanom.

„Louder than Words" jest jedyną piosenką na nowej płycie. Czy nie myśleli panowie o tym, żeby dograć partie wokalne do innych kompozycji?

Słowa do muzyki napisała moja żona, poetka Polly Samson, która była bardzo wtajemniczona w tworzenie albumu „The Division Bell", ostatniego wydanego za życia naszego pianisty Ricka Wrighta. To, co napisała jest komentarzem do naszych, czasami skomplikowanych, relacji. Tytuł, refren i główna idea piosenki tłumaczą doskonale intencje i zamysł utworu: więcej o nas mówi muzyka niż nasze słowa. Zaprzeczylibyśmy samym sobie, pisząc więcej piosenek. Ten album od początku został pomyślany jako instrumentalny, tak jak instrumentalna była ta część sesji „The Division Bell", która ostatecznie nie weszła na płytę w 1984 roku. Ale to, co nie udało się wtedy, dokończyliśmy teraz. Dzięki nowym technologiom dograliśmy do archiwalnych partii nowe, tak by powstała płyta Pink Floyd godna XXI wieku.

Co zaobserwowała pana żona, pisząc „Louder than Words"?

Przede wszystkim muszę podkreślić, że towarzyszy nam już 22 lata, a to naprawdę wystarczająco długi czas, żeby wyrobić sobie zdanie na temat ludzi, z którymi się obcuje. Polly zauważyła, że nasze relacje są bardzo dziwne. Psycholog powiedziałby, że cierpimy na jakieś dysfunkcje, zaburzenia komunikacji, bo nie mogliśmy się porozumieć, ułożyć pozytywnych relacji. Jednocześnie, gdy wchodziliśmy do studia, zasiadaliśmy za instrumentami, już jako muzycy porozumiewaliśmy się dużo lepiej. Piosenka Polly jest o tym, że porozumiewamy się odpowiednio, gdy gramy.

Czy mógłby pan rozwinąć mocną, otwierającą piosenkę frazę „Wkurzaliśmy się i biliśmy"?

To raczej pytanie do Polly. Tak to widziała. Tak opisała to, co się działo w przeszłości, gdy jeszcze żył Rick Wright. Fraza jest mocna, ale my też nie byliśmy dla siebie delikatni. Można to sobie wyobrazić.

A może to jest piosenka generalnie opisujące męskie relacje, to, jak się boksujemy?

Można to widzieć również w ten sposób. Pewnie nie różniliśmy się od ogółu.

Album Pink Floyd jest dedykowany Rickowi Wrightowi. Jak zapamiętał pan pierwsze spotkanie z nim, gdy został pan członkiem Pink Floyd?

Znałem niektórych muzyków z zespołu wcześniej. Z Sydem Barrettem włóczyliśmy się na południu Francji. Spotkaliśmy się też kilka razy z Rickiem. Był bardzo wyciszony, spokojny, bez żadnych snobizmów i wybujałego ego, czym grzeszyli inni koledzy. Kiedy dziś o nim myślę, mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że sława go nie zmieniła. Pozostał sobą do końca. Skromnym, spokojnym facetem.

Na DVD dodanym do zapisu pana solowej trasy „On An Island" znalazł się fragment z przyjęciem urodzinowym Wrighta. Widać było, że czuł się spełniony i szczęśliwy w pana zespole.

Tak, to było podczas trasy koncertowej promującej moją płytę „On an Island". Świętowaliśmy, o ile pamiętam, w jednej z restauracji w Monachium. Tamto tournée wspominam jako najlepszy okres naszej przyjaźni i koncertowania. Te wspomnienia łączą się również z naszym przyjazdem i pobytem w Polsce, kiedy zagraliśmy w rocznicę „Solidarności" w Stoczni Gdańskiej.

Również w Gdańsku zagrali panowie razem „Astronomy Domine", piosenkę z początku Pink Floyd, której Wright był kompozytorem. Jako kompozytor był bardziej aktywny na początku. Jak komponował?

Rick pracował głównie sam, w swoim domu. Grał na syntezatorach, na fortepianie. Rzadko sam pisał słowa, częściej zdarzało się to na początku działalności zespołu. Potem próbował przekształcić muzykę w piosenki. To sprawiało, że jego kompozycje trafiały rzadziej od naszych na płyty. Ale zawsze miały najwyższą jakość.

Jedną z nich jest słynne „Great Gig in the Sky" z „The Dark Side of the Moon". Pamięta pan, jak powstała ta kompozycja?

Doskonale. Na początku powstał motyw instrumentalny, fortepianowy. Pracowaliśmy nad nim w studiu, ale nie wiedzieliśmy za bardzo, jak mamy go rozwinąć, w którą stronę powinniśmy iść. Tak było do czasu spotkania z wokalistką Clare Torry. Jej wokaliza wydobyła całą dramaturgię kompozycji Ricka Wrighta.

Podczas sesji nagraniowej „The Wall" Roger Waters skonfliktował się z Rickiem Wrightem i postawił ultimatum: albo Wright odchodzi z grupy, albo on.

A może nie będziemy poruszać tego tematu?

Jak doszło do nagrania improwizacji, które dały początek „The Endless River"?

Kiedy spotkaliśmy się przed wydaniem „The Division Bell" przed ponad 20 laty, mieliśmy bardzo długo przerwę w graniu. Postanowiliśmy pomuzykować w studiu. Wybraliśmy studio Nicka. I wciągnęliśmy się. Graliśmy razem pięć dni, a może nawet tydzień. W drugim tygodniu dołączył do nas Guy i nagraliśmy wtedy wiele muzycznych motywów, które w wersji ostatecznej po raz pierwszy zostały wydane na „The Endless River".

Jak pracowaliście z Nickiem Masonem? Dużo dograliście solówek i motywów do oryginalnego materiału?

Zaczęliśmy od przesłuchania całości materiału i postanowiliśmy dokończyć to, co nie udało się przed laty. Dodaliśmy perkusję tam, gdzie wcześniej nie była dograna, oraz gitary, jeśli było to niezbędne. Najmniej pracy wymagało „Louder than Words". Polly dopisała słowa, a ja dodałem solówkę.

Czy to prawda, że pracuje pan nad solową płytą?

Z myślą o „The Endless River" przerwałem sesję, ale niedługo do niej powrócę i mam nadzieję, że album ukaże się w przyszłym roku. Towarzyszyć mu będzie trasa koncertowa i mam nadzieję, że jeden z koncertów zagram w Polsce. Byłoby miło do was powrócić.

O czym będą pana nowe piosenki?

Poczekajmy z tym jeszcze. Za wcześnie, by o tym mówić.

A z kim będzie pan współpracował?

Na pewno z moją żoną Polly Samson. Z resztą nazwisk poczekajmy.

W powstaniu pana poprzedniej płyty brali udział Zbigniew Preisner i Leszek Możdżer. Czy zaprosi ich pan teraz do studia?

To jest wysoce prawdopodobne. Byłoby fantastyczne móc pracować z nimi. Zbigniew miał bardzo duży wkład w moją płytę. Rozmawialiśmy niedawno.

Jest jeszcze jeden słynny muzyk, megagwiazda, który nie lubi dużych koncertów jak pan i nie chce odcinać kuponów pod szyldem macierzystego zespołu. To Robert Plant. Znają się panowie? Zagracie kiedyś?

Znamy się, oczywiście. Ale myślę, że nasze muzyczne spotkanie jest mało prawdopodobne.

Jakiej muzyki słucha pan teraz? Co pan by polecił z nowej muzyki?

Uwielbiam ostatnią płytę Nicka Cave'a. Słucham jej naprawdę często. Jeśli chodzi o nowe zespoły, obawiam się, że moja orientacja jest niepełna i nie mógłbym w tej kwestii być wyrocznią.

A czy planuje pan napisanie wspomnień jak Nick Mason?

Nie mam takich planów. To nie jest coś, co byłoby dla mnie intrygujące.

Jakie ma pan wspomnienia z Polski?

To był uroczy czas związany z koncertem w Gdańsku w rocznicę powstania „Solidarności". Pamiętam świetną publiczność, bardzo nam życzliwą. Równie znakomite wspomnienia mam z pobytu ?w krakowskim studiu Zbigniewa Preisnera. Odwiedzałem Polskę w tamtym czasie trzy razy i zawsze było wspaniale.

Pana dawny kolega z zespołu, jego były lider Roger Waters, popisał się znowu oświadczeniem na temat Pink Floyd, w którym przypomina fanom, że nowy album został nagrany bez jego udziału. Macie ze sobą jakiś kontakt?

Kogo dotyczyło pytanie?

Rogera Watersa.

A kim on jest?

Człowiek, który wygrał z Watersem

David Gilmour (1946) – głos i gitara grupy Pink Floyd.  Kiedy w 1985 r. Roger Waters chciał rozwiązać zespół, razem z Nickiem Masonem wygrał batalię sądową o prawo do nazwy i został liderem grupy. Pod jego kierunkiem nagrała ona studyjne albumy „A Momentary Lapse of Reason" (1987) i „The Division Bell" (1984), a także najnowszy „The Endless River". Gilmour wszedł do zespołu jako wsparcie dla Syda Barretta, a później go zastąpił. Jego solówki gitarowe w „Time", „Money" i „Comfortably Numb" to klasyka gatunku. Jako kompozytor zaprezentował się na solowych płytach „David Gilmour" (1977), „About Face" (1984) i „On an Island" (2006), do której nagrania zaprosił Zbigniewa Preisnera i Leszka Możdzera. Tournée promujące „On an Island" upamiętnił spektakularnym albumem DVD/CD „Live in Gdańsk".

—j.c.

Kultura
Podcast „Rzecz o książkach”: Rebecca Makkai o słodko-gorzkim dzieciństwie w Ameryce
Kultura
Nowy stary dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie
Kultura
Sezon kultury 2025 w Polsce i Rumunii
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Kultura
Bestsellery Empiku: Sapkowski i „Wiedźmin" zwyciężają szósty raz, Dawid Podsiadło - siódmy
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”