Nie każdy ma okazję pokazać światu drogę do pracy. Sting uczynił to na okładce nowej płyty „57th & 9th". O bladym świcie, z gitarą ukrytą w futerale, idzie na poranną zmianę.
Tytuł to nazwa nowojorskiego skrzyżowania niedaleko studia nagraniowego. Wczesną porę sesji zdjęciowej komentował następująco: „Jestem synem mleczarza. Wstaję o 5.30" – mówił magazynowi „Rolling Stone". Można z przekąsem dodać, że były lider The Police przypomina pracowitością Wujaszka Wanię, bohatera Antoniego Czechowa. Gitara Stinga zaś da się porównać do strzelby z czechowowskiej tragikomedii, która musiała w końcu wystrzelić. Schowany w futerale instrument został podłączony do wzmacniacza.
– To nie jest płyta skomponowana na lutnię – zastrzegł Sting, nawiązując do albumu „Songs From the Labyrinth" z 2006 roku. – To najbardziej gitarowy album, jaki nagrałem w życiu. Wciągnąłem rockową banderę na maszt i przyglądam się, jak działa.
Marynarskie analogie są nawiązaniem do poprzedniej płyty Stinga „Last Ship" z 2014 roku, która była powiązana z muzycznym widowiskiem granym na Broadwayu z udziałem artysty. Muzyk opowiedział w nim historię swojego rodzinnego miasteczka Wallsend, związanego z przemysłem okrętowym i stocznią. Wielowątkowa muzyczna opowieść stała się powrotem do komponowania piosenek po kryzysie twórczym. Przysłoniła go już wspomniana płyta ze świątecznymi motywami, nagrane z orkiestrą „Symphonicities" oraz comeback The Police w latach 2007–2008.
– Nasz powrót był ćwiczeniem z nostalgii i nie dał żadnej perspektywy rozwoju – komentuje Sting. Depresja wróciła szybko.