Coś pana w wyborach i po nich zaskoczyło? Bo chyba ani pan, ani my nie mieliśmy wątpliwości, że Donald Tusk nadal będzie premierem, a Jarosław Kaczyński przedłuży swój mandat lidera opozycji.
Nie sądzę, żeby Jarosław Kaczyński zapewnił sobie tę posadę. Popełnił fatalny błąd, podobny do tego, który ja zrobiłem w roku 2005 – rozbudził przesadną, niemożliwą do spełnienia nadzieję wśród wyborców. Ogłosił, że prawie ma już władzę. Wyborcy PiS szli więc do urn po zwycięstwo. Na tydzień przed wyborami było to w miarę realne. Dwa dni przed – już niemożliwe.
To niby tylko 30 proc., ale wielu by oddało duszę diabłu za takie poparcie.
Obiektywnie to nie jest zły wynik, ale przy tak rozbudzonych nadziejach daje poczucie porażki. I tu wracam do mojego błędu – wynik LPR w 2005 r. był obiektywnie lepszy niż w 2001 r. Ale właśnie rozbudzone niepotrzebnie nadzieje na triumf spowodowały, że wynik odbierano subiektywnie jako bolesną porażkę. Narastała frustracja wyborców, napięcie w partii. To samo będzie dotykało Kaczyńskiego. Ludzie, którzy miesiąc temu wierzyli w zwycięstwo, teraz mówią, że trzeba zmienić lidera.
I tu pojawia się Ziobro z ofertą.