„Człowiek z lasu" „Śruta", „Boruta" – to pseudonimy Leszka K. Ten mężczyzna pochodzący ze wsi w Świętokrzyskiem stworzył i twardą ręką prowadził gang, który przez dekadę siał grozę wśród mieszkańców regionu. Grupa rabowała, napadała i kradła, handlowała narkotykami i wymuszała haracze za „ochronę". Ofiary bito, zastraszano, płonęły ich samochody. Sprawcy przez lata byli bezkarni, działali przy bezczynności miejscowej policji i – o czym ofiary są przekonane – milczącym przyzwoleniu lokalnych notabli.
W poniedziałek Sąd Okręgowy w Kielcach ma ogłosić wyrok w sprawie mafii świętokrzyskiej – jednej z największych grup przestępczych w kraju, ostatniej, która działała na tak wielką skalę.
– Dla Leszka K., oskarżonego o kierowanie zbrojną grupą przestępczą, która dopuściła się szeregu przestępstw, zażądałem kary dożywocia – mówi „Rzeczpospolitej" prok. Robert Rolka z Prokuratury Okręgowej w Kielcach, który od kilku lat, wraz z zespołem śledczych, rozlicza kolejne czyny K. i jego ludzi.
Jeden z najgroźniejszych gangów działał – jak twierdzą śledczy – co najmniej od 2000 do 2009 r. Każda z jego podgrup trudniła się czymś innym. Jedna kradła samochody, by brać okup za ich zwrot lub je sprzedawać. Członkowie innej włamywali się do mieszkań i hurtowni, ściągali haracze, niepokornych podpalali. Trzeci odłam zarabiał na narkotykach.
Ojciec chrzestny
Wszystkim rządził Leszek K., dziś 52-latek. Bezwzględny, mściwy. „Miał władzę absolutną" – czytamy w akcie oskarżenia. Decydował, jaki skok zrobić, kto ma wziąć w nim udział. To on dzielił łupy. Nikt z jego podwładnych nie mógł działać na własną rękę. Dostarczał potrzebne rzeczy: broń, granaty czy płyn do podpaleń samochodów. W życiu prywatnym K. starał się uchodzić za dobrego męża, przykładnego ojca i parafianina.