– W poprzednich wyborach mieliśmy jedną kobietę w każdej pierwszej trójce, teraz chcemy pójść dalej – mówi „Rz” Małgorzata Kidawa-Błońska, posłanka PO. – Pracujemy nad wewnętrzną instrukcją. Trwa dyskusja nad takim rozwiązaniem.

O wprowadzeniu „praktycznych priorytetów” często mówi premier Donald Tusk. – Moim marzeniem jest, by na listach Platformy połowa pierwszych miejsc była dla kobiet, połowa dla mężczyzn – mówił jesienią, podkreślając, że byłoby to możliwe dzięki stworzeniu odpowiednich mechanizmów partyjnych. Ta wypowiedź wywołała burzę w partii. Wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski mówił wtedy dziennikarzom, że to trochę sztuczna propozycja, bo jedynka wynika z pozycji kandydata w regionie, a tego nie można zadekretować.

Propozycje premiera były odpowiedzią na debatę o parytetach, którą zapoczątkował Kongres Kobiet Polskich, przyjmując w czerwcu 2009 r. w Warszawie postulat przyznania 50 proc. miejsc na listach wyborczych kobietom. Obywatelski projekt ustawy w tej sprawie wpłynął do Sejmu 21 grudnia. PO nie pali się do poparcia go.

– Ludzie dzielą się na mądrych, wykształconych i tych z mniejszymi kwalifikacjami. Stosując takie kryteria, powinno się tworzyć listy, szukając dobrych kandydatek wśród kobiet – mówi Kidawa-Błońska.

W ramach odpowiedzi na parytety posłanka Agnieszka Kozłowska-Rajewicz przygotowała projekt ustawy, która miałaby zobowiązać partie do przekazania kobietom i mężczyznom po co najmniej 30 proc. miejsc na listach. – Poważnie rozważamy inicjatywę w tej sprawie, posłanka Rajewicz przedstawiła propozycje, dyskutujemy o nich, nic jeszcze nie jest przesądzone – mówi Grzegorz Dolniak, wiceszef Klubu PO. – Ale brak ustawowej regulacji nie przekreśla szans kobiet w PO. W moim okręgu sosnowieckim było 50 proc. kobiet na liście, mieliśmy kandydatkę w pierwszej trójce.