"A nawet często bywa odwrotnie. Cechy, które były przydatne w konspiracji, wysadzają w powietrze normalną politykę. Opozycjonista w PRL, żeby wygrać, musiał być zawzięty, jednoznaczny. Musiał rozróżniać dwa kolory - czarny i biały. Albo coś było dobre, albo złe. (...)
Życie w konspiracji kształciło człowieka do życia w konspiracji. Albo w więzieniu. A demokratyczna polityka wymaga np. kompromisów. Powściągnięcia języka, choć noga rwie się do kopniaka. Współpracy z przeciwnikiem. To są wszystko umiejętności niewykształcone przez organizmy części najwybitniejszych nawet osób z konspiry. Kompromis? Dla opozycjonisty to elegancka nazwa zdrady. Powstrzymać się od inwektyw? To tchórzostwo, oportunizm i brak charakteru. Nie kopnąć i nie odgryźć ucha przeciwnikowi politycznemu? To obłuda.
Takich radykałów ostrych w słowach było w ostatnim 20-leciu multum. Cała para, która w nich dymiła, szła w gwizdek. Jak się okazało w ostatnich dwóch tygodniach, to też przypadek ministra Czumy, niezłomnego PRL-owskiego więźnia.
Wypowie wojnę któremuś ze światowych mocarstw. Obruga sąd, bo wyrok mu się nie spodoba. Zapowie coś, czego prawo nie przewiduje. Czemu nie? Czuje przecież w sobie moralną siłę. Współpracować będzie z bratem, swatem lub tylko z synem, bo inni przecież mogą zawieść lub zdradzić.
Na kimś będzie musiał się w ministerstwie "zawiesić", bo prawnikiem nigdy nie był. Nie jego wina. To PRL-owska władza mu to uniemożliwiła. Ale za życiorys człowiek powinien dostawać order, a nie stanowisko ministra” – pisze Ewa Milewicz.