– To życiowa wersja Franza Kafki – mówi „Rzeczpospolitej” Mariusz Deckert, szef Radia Lublin. – Od pięciu lat tułam się po sądach na podstawie jednego pomówienia i żyję z piętnem oskarżonego. Sąd mógłby się wreszcie zdecydować i albo mnie skazać, albo uniewinnić. Odwlekanie wydania ostatecznego wyroku to doskonały przykład, jak przeciwnik polityczny może zniszczyć człowieka.
Wczoraj Sąd Okręgowy w Lublinie zdecydował, że proces prezesa lubelskiej rozgłośni rozpocznie się od nowa, już po raz trzeci. – Ocena materiału dowodowego przez sąd pierwszej instancji została sporządzona nieprawidłowo – tłumaczyła sędzia Dorota Janicka.
Kłopoty Deckerta zaczęły się w czerwcu 2004 roku, kiedy był prominentnym działaczem PiS, szefem Kancelarii Prezydenta Lublina. Spotkał się wtedy na piwie ze swoim dobrym znajomym Arkadiuszem Robaczewskim, szarą eminencją środowiska narodowej prawicy w Lublinie.
Podczas rozmowy zeszli na temat budowy hipermarketu przez kielecką spółkę Echo Investment. To wtedy Deckert miał zaproponować Robaczewskiemu łapówkę: 100 tys. zł za namówienie jednego z radnych LPR, by nie głosował przeciwko zmianie planu zagospodarowania terenu.
Rozstali się w przyjacielskiej atmosferze, którą zepsuło zawiadomienie Robaczewskiego do prokuratury.