Rok i jeden dzień temu zdarzyła się w Smoleńsku ta straszliwa tragedia. Jak pan pamięta ten dzień?
Do Gdańska wróciłem późno w nocy. Około godz. 3. Nie mogłem zasnąć, wziąłem tabletkę, wyciszyłem telefon, bo nie sądziłem, by prezydent jeszcze do mnie dzwonił. Położyłem się spać. Obudziłem się przed godz. 9 i z sypialni, która jest na górze mojego domu, zszedłem zrobić sobie kawę na dół, do kuchni. Włączyłem radio. Usłyszałem informację, że samolot miał wypadek. Myślałem, że to jakiś koszmarny żart, pomyłka... Takie rzeczy, błędne informacje, np. o czyjejś śmierci, się naszym mediom już zdarzały. Włączyłem telewizję. Tam jednak to samo. Wtedy już, a było przed godz. 10, nie miałem wątpliwości. Obraz stawał się przerażająco wyraźny.
Postanowił pan wracać do Warszawy?
Zadzwoniłem do ministra Arabskiego, sądząc, że premier Tusk jest w Gdańsku, że będę mógł zabrać się w kolumnie aut rządowych. Nic z tego jednak nie wyszło. Wsiadłem do samochodu z dwoma współpracownikami i wyruszyłem do stolicy.
Kiedy rozmawiał pan ostatni raz z prezydentem?