Wyborcze zwycięstwo Donalda Tuska z roku 2011 zdecydowanie różni się od tego sprzed czterech lat. W roku 2007 PO wygrywała jako partia nadziei. Wygrywała dzięki obietnicy lepszej Polski dla wszystkich, dzięki temu, że w przeciwieństwie do partii rządzącej, obsesyjnie skupionej na czyszczeniu państwa z korupcji obiecywała zadbać o jakość życia. Roztoczyła wizję „drugiej Irlandii", państwa sukcesu, które pozwoli milionowi młodych emigrantów wrócić do siebie i znaleźć w kraju możliwość kariery, rozwoju i samorealizacji.
W roku 2011 Platforma jest już tylko partią strachu. Strachu przed utratą tego wszystkiego, co przez cztery lata udało się jej załatwić swojej wyborczej klienteli. Mimo bezprecedensowego wyniku w obozie zwycięzców nie widać radości. Dominuje raczej niepokój – udało nam się zachować władzę dzięki względnemu zadowoleniu Polaków z materialnej stabilizacji, ale jak poradzimy sobie z „tym wszystkim" dalej?
Powroty pana Jonesa
Szczególnie ciekawie wygląda to w środowisku lewicowych elit intelektualnych, zwanym potocznie salonem. Daleko im dziś do wpływów, które miały w czasach prezydentury Kwaśniewskiego. Paniczny strach przed Kaczyńskim i majaczącym za nim widmem „Polaka katolika" doprowadził je do całkowitej marginalizacji przy współczesnym „towarzyszu Szmaciaku", uosabianym przez Platformę Obywatelską. Nieśmiałe próby zgłaszania od czasu do czasu jakichś postulatów albo krytykowania jego rządu Tusk gasił jednym gniewnym przypomnieniem, kto może wygrać wybory, jeśli on je przegra. I to wystarczało.