Kiedy o godzinie „W" rozlegnie się wycie syren, kiedy samochody staną na placu Zbawiciela, na Jerozolimskich, Solidarności i Jana Pawła, inna, nieznana rzeczywistość wtargnie w centrum naszego miasta. Będzie to trwało kilka sekund, bo już za chwilę życie upomni się o swoje prawa, kierowcy nacisną na gaz i znów zaczną darwinowski survival of the fittest na ulicach zastygłej w nierealnym wspomnieniu Warszawy.
Ten jeden moment słabości zdradzi nas. Rozumni zwolennicy dystansu dobrze wiedzą, co się za nim kryje. Ta chwila nieuwagi, przez którą zacięły się tryby dwumilionowej, europejskiej metropolii, w istocie jest symptomem poważnej jednostki chorobowej.
Przez lata krytycy zgromadzili pokaźny zestaw jej diagnoz: polskie cierpiętnictwo, kult klęsk, obsesja śmierci, patriotyczne zabawy w trupim pyle. Dlaczego Polacy nie mogą wreszcie, jak normalni Europejczycy, jechać na wakacje i cieszyć się życiem? Dlaczego wciąż babrzą się w masakrach, zagładzie i krwi? Dlaczego zamiast na plaże Egiptu, jadą na Powązki i niepomni wskazówek ludzi dobrze wychowanych palą tam znicze (zamiast fajek)?
Rytuały milczenia
Atak na polską martyrologię trwa już tak długo, niemal całą wieczność, że stał się swoistym rytuałem. Egzorcyzmowanie śmierci było domeną pozytywistów, stańczyków, narodowców, komunistów, elit III RP, dziś coraz częściej biorą w nim udział przedstawiciele prawicy. Krytyka „polskiego cierpiętnictwa" wydaje się im przepustką do cywilizowanego towarzystwa, gwarancją wystarczającego zmodernizowania świadomości i obywatelskiego wyrobienia.
Wypychanie śmierci z przestrzeni publicznej wiąże się wprost z przemianami ostatnich stuleci. Dawne, publiczne obrzędy umierania i żałoby, które przez millennia pozwalały przygotować się na śmierć i z nią żyć, dziś stały się czymś wstydliwym i niestosownym („kandydat na prezydenta w czerniach, pani też cały czas w żałobie. Ja myślałem, że jestem w mauzoleum Lenina"). Lecz ponieważ natura nie znosi próżni, na miejsce rytuałów zużytych i poniechanych przychodzą nowe. A wokół nich tworzy się olbrzymi przemysł i kasta kapłanów, która nie nakazuje, lecz zakazuje celebrować śmierć, nie oswaja, lecz ją ukrywa.
W tym nieustannie powtarzanym rytuale zmuszającym do milczenia i kłamstwa o rzeczach ostatecznych czai się pewien emocjonalny naddatek. Kapłanom nowego kultu daleko od chłodu i precyzji. Ich liturgia nie prowadzi nas do uroczystego, oderwanego od świata kręgu świętości. Nie ważą gestów. Nie przykładają wagi do słów. Ich twarze wykrzywia bolesny grymas. Są pełni pasji. Wydaje się, że tylko z trudem hamują wybuch wściekłości. Bo najchętniej sięgnęliby po kolby i w końcu wybili martyrologię z zakutych polskich łbów. Do diabła ze złem i cierpieniem! Fajnie jest, ku... mać!
Czy zwolennicy rozumu i chłodnej analizy nie powinni się zachowywać nieco bardziej powściągliwie? Czy nie powinni częściej korzystać z ironii i humoru? Czy za ich emocjami nie kryje się lęk? Lęk tak głęboki, że staje się lękiem przed lękiem? Czy ostatecznie nie jest to lęk przed śmiercią właśnie, która ukryta i wygnana, powraca w monstrualnej formie, gotowa nas zarazić, pochłonąć i zamienić w martwy słup soli?