Dzień krwi i nowoczesności

Dlaczego Polacy nie mogą wreszcie, jak normalni Europejczycy, jechać na wakacje i cieszyć się życiem? Czyżby potrafili cieszyć się tylko śmiercią? Dlaczego, zamiast na plaże Egiptu, jadą na Powązki?

Publikacja: 28.07.2012 01:01

Dzień krwi i nowoczesności

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Kiedy o godzinie „W" rozlegnie się wycie syren, kiedy samochody staną na placu Zbawiciela, na Jerozolimskich, Solidarności i Jana Pawła, inna, nieznana rzeczywistość wtargnie w centrum naszego miasta. Będzie to trwało kilka sekund, bo już za chwilę życie upomni się o swoje prawa, kierowcy nacisną na gaz i znów zaczną darwinowski survival of the fittest na  ulicach zastygłej w nierealnym wspomnieniu Warszawy.

Ten jeden moment słabości zdradzi nas. Rozumni zwolennicy dystansu dobrze wiedzą, co się za nim kryje. Ta chwila nieuwagi, przez którą zacięły się tryby dwumilionowej, europejskiej metropolii, w istocie jest symptomem poważnej jednostki chorobowej.

Przez lata krytycy zgromadzili pokaźny zestaw jej diagnoz: polskie cierpiętnictwo, kult klęsk, obsesja śmierci, patriotyczne zabawy w trupim pyle. Dlaczego Polacy nie mogą wreszcie, jak normalni Europejczycy, jechać na wakacje i cieszyć się życiem? Dlaczego wciąż babrzą się w masakrach, zagładzie i krwi? Dlaczego zamiast na plaże Egiptu, jadą na Powązki i niepomni wskazówek ludzi dobrze wychowanych palą tam znicze (zamiast fajek)?

Rytuały milczenia

Atak na polską martyrologię trwa już tak długo, niemal całą wieczność, że stał się swoistym rytuałem. Egzorcyzmowanie śmierci było domeną pozytywistów, stańczyków, narodowców, komunistów, elit III RP, dziś coraz częściej biorą w nim udział przedstawiciele prawicy. Krytyka „polskiego cierpiętnictwa" wydaje się im przepustką do cywilizowanego towarzystwa, gwarancją wystarczającego zmodernizowania świadomości i obywatelskiego wyrobienia.

Wypychanie śmierci z przestrzeni publicznej wiąże się wprost z przemianami ostatnich stuleci. Dawne, publiczne obrzędy umierania i żałoby, które przez millennia pozwalały przygotować się na śmierć i z nią żyć, dziś stały się czymś wstydliwym i niestosownym („kandydat na prezydenta w czerniach, pani też cały czas w żałobie. Ja myślałem, że jestem w mauzoleum Lenina"). Lecz ponieważ natura nie znosi próżni, na miejsce rytuałów zużytych i poniechanych przychodzą nowe. A wokół nich tworzy się olbrzymi przemysł i kasta kapłanów, która nie nakazuje, lecz zakazuje celebrować śmierć, nie oswaja, lecz ją ukrywa.

W tym nieustannie powtarzanym rytuale zmuszającym do milczenia i kłamstwa o rzeczach ostatecznych czai się pewien emocjonalny naddatek. Kapłanom nowego kultu daleko od chłodu i precyzji. Ich liturgia nie prowadzi nas do uroczystego, oderwanego od świata kręgu świętości. Nie ważą gestów. Nie przykładają wagi do słów. Ich twarze wykrzywia bolesny grymas. Są pełni pasji. Wydaje się, że tylko z trudem hamują wybuch wściekłości. Bo najchętniej sięgnęliby po kolby i w końcu wybili martyrologię z zakutych polskich łbów. Do diabła ze złem i cierpieniem! Fajnie jest, ku... mać!

Czy zwolennicy rozumu i chłodnej analizy nie powinni się zachowywać nieco bardziej powściągliwie? Czy nie powinni częściej korzystać z ironii i humoru? Czy za ich emocjami nie kryje się lęk? Lęk tak głęboki, że staje się lękiem przed lękiem? Czy ostatecznie nie jest to lęk przed śmiercią właśnie, która ukryta i wygnana, powraca w monstrualnej formie, gotowa nas zarazić, pochłonąć i zamienić w martwy słup soli?

Ten lęk trwa, a nawet się wzmaga, bo w centrum polskiej kultury wciąż tkwi śmierć. Wszystkie próby odsunięcia od nas kielicha goryczy zawiodły. Nawet wyczekiwane przez patriarchów Euro okazało się spektakularną porażką polskiego sportu, polskiej polityki i polskiej gospodarki. Zamiast uciekać od cierpienia, zamiast wyklinać je i wypierać, powinniśmy zrozumieć jego rolę w naszym życiu. Choć nie potrafimy jej dokładnie zdefiniować, wiemy, że jest olbrzymia. Wiemy to, widząc znicze na Powązkach 1 sierpnia; znicze, które rozświetlają cmentarne wzgórza w deszczową, listopadową noc; i znicze, które w kwietniu lądują w śmietnikach warszawskiej straży miejskiej.

Dialektyka pana i sługi

W jednym z najbardziej przenikliwych tekstów, jakie zna zachodnia kultura, Georg Wilhelm Friedrich Hegel powiązał doświadczenie śmierci z istotą nowoczesności. W jego perspektywie to śmierć definiuje, czym naprawdę są nowe czasy: „Śmierć, jeśli tak zechcemy nazwać ową nierzeczywistość – pisał w „Fenomenologii ducha" – jest czymś najstraszliwszym i żeby trwale zachować to, co umarło, na to trzeba największej siły. [...] Ale życiem ducha nie jest takie życie, które lęka się śmierci i ucieka przed zniszczeniem, chcąc pozostać nieskażone, lecz takie życie, które potrafi śmierć wytrzymać i w niej się nadal zachować. Duch odnajduje swą prawdę tylko wtedy, jeżeli w absolutnym rozdarciu odnajduje samego siebie. [...] Potęgą jest duch tylko wtedy, kiedy negatywności patrzy prosto w oczy i przy niej się zatrzymuje".

Dla Hegla najważniejszym skutkiem śmierci, która wyrywa nas z bezpiecznej, zwierzęcej egzystencji, są narodziny człowieczeństwa i ludzkiej wspólnoty. Na arenie dziejów śmierć zjawia się pod postacią pierwotnej walki. Ten, kto potrafi rzucić swoje życie na stos, staje się prawdziwie człowiekiem, panem godnym sprawować władzę nad innymi. Ten zaś, który ulega sile rzeczy i boi się wystawić niebezpieczeństwu, staje się sługą, narzędziem pana.

Patrzenie „negatywności prosto w oczy" stworzyło wielkość Aten, Rzymu i Jerozolimy, trzech filarów, na których wznosi się nasza cywilizacja. Ateny odkryły w filozofii „troskę o śmierć", a w wojnie obietnicę boskości. Rzym w śmiertelnej walce zakreślił granice znanego świata. A w Jerozolimie pewien człowiek imieniem Jeshua, pokonując śmierć, pokazał, że jest Bogiem.

Filozofia leminga

W dawnym świecie wciąż istnieli panowie i niewolnicy. Walka między nimi, „walka na śmierć i życie", „walka o uznanie" jest dla Hegla podstawowym procesem, który ostatecznie prowadzi do powstania społeczeństwa, jakie znamy. Jej zwieńczeniem ma być stan, w którym nikt już nie jest sługą nikogo i nikt nad nikim nie panuje, ale wszyscy stają się wolni i równi i jako tacy wzajemnie się uznają.

W naszym świecie nie trzeba już walczyć, możemy wreszcie zająć się korzystaniem z coraz liczniejszych praw. Ale to, co jest kresem dziejowego procesu, może się okazać także kresem człowieka i wspólnoty. Ostateczny sukces nowoczesnego społeczeństwa jest w istocie jego przekleństwem.

Jeśli nowoczesna kultura ma trwać, musi być ożywiana przez jej podziemny strumień. To on wyznacza właściwy jej horyzont i nadaje życiodajne napięcie. Kiedy usuwamy śmierć, usuwamy jednocześnie pierwotne źródło tego, kim jesteśmy. Powracamy do stanu zwierzęcego samozadowolenia, bezrefleksyjności i rozbicia. Stajemy się, jak mówił Alexandre Kojeve, najwybitniejszy komentator Hegla i guru francuskich intelektualistów, posthistorycznymi zwierzętami.

Kojeve wieszczył, my już wiemy. Antyczny patos i tragiczna wzniosłość ludzkiego życia zamieniły się na naszych oczach w komedię niezbyt wysokich lotów. Główne role nie przypadły w niej filozofom, wojownikom ani męczennikom, ale mieszczaństwu. Ponieważ zaś mieszczaństwo kocha happy endy – taka jest natura każdej komedii – musiało znaleźć się w awangardzie zapomnienia o śmierci, która niezbyt dobrze nadaje się na optymistyczną puentę.

Bourgeois dba o siebie i o nic więcej. Chce życia, wciąż tylko więcej życia, chce swe życie konsumować, używać i „pożerać". Śmierć zepsułaby mu zabawę, więc spogląda na nią „z ukosa", aż wreszcie o niej zapomina.

Niegdyś zalękniony i pogardzany, dziś stan trzeci objął całe społeczeństwo. My wszyscy nosimy w sobie mieszczanina. Lękamy się śmierci jak nigdy wcześniej. Ze strachu przed nią uciekamy z domu, gdzie może nas dopaść, do bezpieczniejszych szpitali i klinik. W sytuacjach nadzwyczajnych sięgamy po samobójstwo bądź eutanazję, które dają nam złudzenie kontroli; złudzenie, że to nie śmierć przychodzi po nas, ale to my przychodzimy po śmierć.

Ta ucieczka ma jednak cenę: nasz duch skarlał i przestał być potęgą. Powaga, absolutne rozdarcie, życie na szczycie, które miały definiować nowoczesność, zamieniliśmy na święty spokój i grilla. Nie potrafimy patrzeć negatywności prosto w oczy. Nie patrzymy w oczy nawet sobie. Nasza kultura nie jest już kulturą nowoczesności. Jest kulturą dosłownie „po" nowoczesności. Kulturą nowoczesności zdegradowanej, ograniczoną do pożądań, do chwili, do zgodnie ze spostrzeżeniem Donalda Tuska „satysfakcji z życia tu i teraz".

Siła pamięci

Zapominając o przemijaniu, nowoczesność niszczy samą siebie. Czy jest dla niej jakiś ratunek? Dawne sposoby zawodzą. Żyjemy w czasach pokoju. Dzięki Bogu, nikt nie chce, szukając wielkości, powtarzać zmagań bardziej czy mniej antycznych herosów. Ta droga konfrontowania się ze śmiercią została słusznie przed nami zamknięta.

Ale pozostaje jeszcze jedno, na wskroś nowoczesne rozwiązanie: niepowtarzanie śmierci, lecz jej upamiętnianie. Jeśli nie mamy stać się konsumującymi zwierzętami, musimy odtworzyć „walkę na śmierć i życie" poprzez nieustanną pracę pamięci. I powracać jako jednostki do naszych początków: Jerozolimy, Aten i Rzymu, a jako naród do Warszawy.

Teraz możemy spojrzeć na nasze miasto – miasto zabitych poetów, nieznanych żołnierzy i męczenników – w nowym świetle. Być może jesteśmy krajem, który dzięki swojemu wyjątkowemu doświadczeniu przeniósł w czasy bezmyślnego używania zapomniany skarb nowoczesności: potęgę życia, które potrafi śmierć wytrzymać i w niej się nadal zachować. Taka jest prawdziwa stawka naszej „martyrologii".

„Polskie cierpiętnictwo" to nie balast, który nie pozwala nam na europeizację, modernizację i co tam jeszcze; przeciwnie – stanowi ono o tym, że nasze życie pozostaje ludzkie. Godzina „W" to godzina nowych czasów.

Budzenie umarłych

W jaki sposób wspomnienie śmierci ma ocalić naszą pokiereszowaną, zmierzchającą kulturę? Po Chrystusie wiemy, że racja nie stoi po stronie pana, ale po stronie tych najmniejszych i najsłabszych. Prawda – przyznawał to w końcu i Hegel – należała ostatecznie nie do arystokratycznej „moralności panów", ale do chrześcijańskiej „moralności niewolników".

Rewolucja chrześcijaństwa polega na tym, że u jego źródła leżą nie filozoficzne idee (mesjanizm, dobro wspólne, prawo naturalne etc.), lecz zgodnie z formułą Joachima Baptista Metza „niebezpieczne wspomnienie", memoria passionis, „które nie dopuszcza do tego, by usunąć i zawiesić historię cierpienia ludzkości". Inaczej niż Grecy i Rzymianie w śmierci nie doszukujemy się już wielkości sprawcy, ale niewinności ofiary.

Niewinna ofiara stanowi dla nas za każdym razem wezwanie do pokuty i zadośćuczynienia, budzi w nas „winę metafizyczną". „Wina metafizyczna – pisał Karl Jaspers – to brak absolutnej solidarności z człowiekiem jako człowiekiem. [...] Jeżeli ja przeżyję, a ktoś inny zginie, wtedy odzywa się we mnie jakiś głos mówiący mi: to moja wina, że ja jeszcze żyję". Nasza wina jest zatem nieusuwalna, sięga dalej niż przestrzeń i historia. To prawda, która Polakom jest znana od lat. W „Ojcze nasz" August Cieszkowski głosił, a Andrzej Walicki za nim powtarzał, że „wszyscy zawinili przeciwko wszystkim" i że „potrzebna jest powszechna świata amnestia".

Poczucie winy prowadzi do przemiany duszy, do tego, że chcemy winę odkupić. Rację mają krytycy Powstania Warszawskiego, kiedy twierdzą, że z punktu widzenia militarnego powstanie było apokaliptyczną klęską. Ale w wysiłku pamięci nie chodzi o to, jak naprawdę było, ale o to, że jesteśmy coś dłużni tym, którzy przegrali.

Krytyka „polskiego cierpiętnictwa" wydaje się przepustką do cywilizowanego towarzystwa, gwarancją wystarczającego zmodernizowania świadomości i obywatelskiego wyrobienia

„Wyartykułować historycznie to, co minione – pisał Walter Benjamin – nie oznacza, że trzeba je poznać, wie es denn eigentlich gewesen ist. Oznacza natomiast zawładnąć przypomnieniem, takim, jakie rozbłyska w chwili zagrożenia". Oznacza to, że tych, którzy polegli, traktujemy jako męczenników, to znaczy jako świadków prawdy. Prawdy o tym, że istotą ich wysiłku nie była klęska i masakra, ale godność i wolność, prawo do samostanowienia, udowodnienie, że w życiu chodzi o coś innego niż przeżycie.

Walka miasta mogła jawić się jako beznadziejna i zła, ale to dopiero my z perspektywy czasu nadajemy jej właściwy sens. W pewien sposób w zastępstwie poległych nadal ją toczymy, pozwalając zwyciężać tym, którzy przegrali. To niemal nadludzkie wyzwanie, albowiem żeby trwale zachować to, co umarło, na to trzeba największej siły. Podejmując to wezwanie, stajemy się niczym Benjaminowski anioł historii, który chce odmienić wyroki przeszłości. Gdzie kiedyś ukazywał się nam „łańcuch zdarzeń", anioł historii „widzi jedną wieczną katastrofę, która nieustannie piętrzy ruiny na ruinach i ciska mu pod stopy". Anioł historii nie pisze kroniki, ale chce „zbudzić umarłych i złączyć to, co rozbite". Jeśli o tym zapomni, miasto będzie przegrywać przez całą wieczność.

Przebudzenie żywych

Wspominanie śmierci ma budzić umarłych, ale przede wszystkim ma zbudzić żywych. Przeszłość wcale nie chce przeminąć i wciąż w nas trwa. Jeśli ujrzymy zwielokrotnione zło roku '44 w całym jego ogromie, zrozumiemy, że takie zło nie umiera, nie może umrzeć, lecz tylko zmienia swoje maski. Dziś bywa bardziej wyrafinowane, bardziej skryte, cywilizowane i inteligentne, ale wciąż nam zagraża.

Przydomowe ogródki, które staramy się uprawiać, w każdej chwili mogą ulec piekielnym prądom nicości. Byt, który zamieszkujemy, okazuje się bytem słabym, któremu nieustannie grozi zachwianie i upadek. Nawet najstraszniejszy mieszczanin powinien wiedzieć, że w każdej chwili, wbrew swej woli i umiłowaniu szczęśliwych zakończeń, może znaleźć się na scenie pośród potężnych bóstw antycznej tragedii.

Możemy się łudzić, że barbarzyńskie okrucieństwa po wstąpieniu do Unii i NATO szczęśliwie już za sobą zostawiliśmy. W istocie jednak „walka na śmierć i życie" nigdy się nie skończyła. Wojny XX wieku przemieniły się ostatecznie w wiek XX jako wojnę. A ten wiek wciąż trwa. „Zwycięski pokój – przypominał wielki kontynuator Hegla, Jan Patočka –  jest iluzją, w której zwycięzca ulega rozkładowi moralnemu, to zaś, iż wojna trwa, można poznać po tym, że [...] odbywa się na pełnych obrotach to samo rugowanie wszelkich konwencji, zajmowana jest ta sama bezwzględna postawa wobec życia, sączy się ten sam jad podejrzeń, oszczerstw i demagogii". Czy to nie dobry opis naszej współczesnej nadwiślańskiej polityki?

Upamiętnienie śmierci powinno nas wreszcie wybić z błogiego samozadowolenia. Zachwiać naszą pewnością. Kiedy ujrzymy zagładę jednego miasta sprzed kilku dekad, łatwiej będzie nam dostrzec katastrofę jednego samolotu sprzed dwóch lat. Wtedy okaże się być może, że jesteśmy dłużnikami nie tylko wobec przeszłych pokoleń, ale również wobec naszych współczesnych. I nie chodzi tu tylko o Jaspersowską winę karną, polityczną i moralną, ale właśnie o winę metafizyczną, naszą winę.

Czy naprawdę nie widzimy wokół niezawinionego cierpienia, które powinno zostać odkupione? Czy wszyscy ci, którzy przeżyli, nie są winni czegoś tym, którzy umarli? Czy nie powinniśmy „zawładnąć przypomnieniem, takim, jakie rozbłyska w chwili zagrożenia"? Czy nie powinniśmy ich zbudzić, nas zbudzić i „złączyć to, co rozbite"?

A jednak wydaje się, że wszystkie energie polskiego państwa, cała jego powolna, rozrośnięta machina idą w przeciwnym kierunku. Zmierzamy do tego, by ostatnie przypomnienie zniekształcić i zmanipulować, by zapomnieć o zmarłych, by zniszczyć (i wyczyścić) nawet to, co zostało rozbite. Wolimy spać i nic nie wiedzieć. Powoli tracimy skarb nowoczesności, który kiedyś odkryliśmy, a razem z nim odchodzi ludzka wrażliwość.

Powstanie trwa

Potrzeba nam cudu, ingerencji z zewnątrz. Poczucia winy, bowiem nikt nikomu nie może narzucić. Jednostka doświadcza go w samotności. Jaspers twierdził, że „ostatecznie prawdziwą zbiorowością jest wspólnota wszystkich ludzi wobec Boga. Każdy może się w jakiś sposób uwolnić od więzi z państwem, narodem czy grupą, aby w ten sposób przebić się do niewidzialnej solidarności wszystkich ludzi dobrej woli i poczucia zbiorowej winy nieodłącznej od ludzkiej egzystencji".

Każdy? My wciąż jesteśmy spętani lojalnościami silniejszymi niż ta wobec bliźnich. Droga do Boga, do wspólnoty, która określa się wobec Niego, nadal pozostaje dla nas tajemnicą.

Tylko czasami, bardzo rzadko jest nam dane do tajemnicy się zbliżyć. Jan Patocka twierdził i zaświadczył to własnym męczeństwem, że prowadzi do niej paradoksalnie doświadczenie walki na śmierć i życie; doświadczenie nie wyparte, lecz przeżyte do końca. Tylko takie doświadczenie bowiem może ukazać, że nieprzyjaciel nie jest „tym, co znajduje się tutaj tylko po to, aby zostało usunięte. Nieprzyjaciel jest współuczestnikiem tej samej sytuacji, jest współodkrywcą absolutnej wolności, jest tym, z kim możliwa jest zgodność w sprzeczności, współuczestnikiem zachwiania dnia, pokoju i życia. [...] Tutaj zatem otwiera się przepastna sfera »modlitwy za nieprzyjaciela«, fenomen »miłowania tych, którzy nas nienawidzą«, solidarności zachwianych wbrew ich przeciwieństwom i waśniom. [...] To tutaj jest miejsce, w którym rozgrywa się właściwy dramat wolności".

Powstanie Warszawskie wciąż trwa.

Autor jest socjologiem i psychologiem, redaktorem „Stanu Rzeczy" i „44", współtwórcą filmu dokumentalnego „Fantazmaty Powstania Warszawskiego". Do druku trafiła właśnie jego książka „Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej".

Kraj
Relacje, które rozwijają biznes. Co daje networking na Infoshare 2025?
Kraj
Tysiąc lat i ani jednej idei. Uśmiechnięta Polska nadal poszukuje patriotyzmu
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Kraj
Jak będzie wyglądać rocznica koronacji Chrobrego? Czołgi na ulicach stolicy
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Kraj
Walka z ogniem w Biebrzańskim Parku Narodowym. „Pożar nie jest opanowany”
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne