Jak równy z równym

Mija 400 lat od zakończenia polskiej obecności militarnej na Kremlu. 7 listopada 1612 r. po 18 miesiącach oblężenia polsko-litewski garnizon poddał się rosyjskim powstańcom

Publikacja: 07.11.2012 00:01

Hołd carów Szujskich złożony Zygmuntowi III, płótno Jana Matejki (1853)

Hołd carów Szujskich złożony Zygmuntowi III, płótno Jana Matejki (1853)

Foto: Muzeum Dom Jana Matejki w Krakowie

Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Jak pisze Paweł Jasienica: „Wielu »nad przysięgę« (kapitulacyjną) straciło życie, bo nie dotrzymano warunków kapitulacji, cała piechota poszła pod nóż". Tej daty nie znajdziemy w żadnym kalendarzu polskich rocznic historycznych obchodzonych przez nasze państwo.

Dla Rosjan z kolei to wręcz mistyczny moment narodowego odrodzenia. Zakończenia okresu chaosu i rozpadu władzy, wyrywanej sobie przez kolejnych samozwańców. Największą traumą okresu tzw. wielkiej smuty pozostaje jednak do dziś dla Rosjan polska interwencja. Słowo „interwent" ma do dziś w Rosji wyjątkowo negatywne znaczenie. Zwycięstwo nad Polakami w 1612 r. dumnie eksponowane jest na równi z dwiema wielkimi wojnami „ojczyźnianymi" – walką  z Napoleonem w 1812 r. i wojną z najeźdźcą niemieckim w latach 1941–1945.

Już w 1649 r. dniem pamięci o wyzwoleniu Moskwy z rąk Polaków ustanowiono Święto Matki Boskiej Kazańskiej – to z jej ikoną na czele kniaź Dymitr Pożarski wkroczył 1 listopada 1612 r. do zdobytego Kitaj-Gorodu – drugiego obok Kremla punktu oporu Polaków.

Od 2005 r. dzień rocznicy zdobycia Kremla z rąk polskich jest obchodzony 4 listopada (choć Polacy poddali się 7 listopada) jako Dzień Jedności Narodowej, który zastąpił dawne święto rewolucji październikowej.

W tym roku okrągła 400. rocznica tego wydarzenia zapowiada się wyjątkowo hucznie i efektownie. Rosyjskie władze traktują ją z wielką powagą. Już w marcu tego roku okolicznościowe obchody 400-lecia zakończenia wielkiej smuty i odbudowy rosyjskiej państwowości zainaugurowała głowa imperialnej rodziny Romanowów – wielka księżna Maria Władimirowna. Temat walki z „Lachami" o wolność pojawia się też w superprodukcjach medialnych, na które nie szczędzi pieniędzy kremlowska władza. W 2007 r. przy hojnym mecenacie państwa wyprodukowano film „1612", będący opowieścią o okrutnej polsko-litewskiej interwencji i wojnie Rosjan przeciwko fikcyjnemu, demonicznemu hetmanowi Kibowskiemu. Producentem filmu został ulubiony reżyser Kremla Nikita Michałkow, a polskiego okrutnika zagrał Michał Żebrowski.

Na konferencji prasowej reżyser filmu Władimir Chotinienko ujawnił budżet filmu w wysokości około 12 mln dol. I westchnął: „Za Stalina dostalibyśmy więcej".

Reżyser poproszony przez dziennikarzy o potwierdzenie, czy film „1612" rzeczywiście powstał na zamówienie Kremla, odparł, że „nawet jeśli tak, to on, pracując nad tym dziełem, w żaden sposób tego nie odczuwał".

Dlaczego walki o Kreml w 1612 r. są do dziś tak ważne dla Rosjan? I dlaczego jednocześnie tak niewielką rolę odgrywają w polskiej pamięci historycznej?

Brak obchodów błyskotliwego zwycięstwa pod Kłuszynem, jakie otworzyło polskim wojskom drogę do Moskwy i Kremla w 2010 r., można wyjaśnić jeszcze szokiem po katastrofie prezydenckiego samolotu. Ale rok potem równie bez echa przeszła 400. rocznica hołdu ruskiego, czyli triumfalnego powrotu polskich wojsk do Warszawy wraz z pojmanym władcą moskiewskim, carem Wasylem Szujskim, który złożył hołd królowi Zygmuntowi III. Czy polskie władze unikały nawiązań do tej rocznicy, bojąc się eskalacji antyrosyjskich nastrojów?

Kult potęgi zamiast kultu klęski

W ciągu ostatnich 400 lat w ogóle nie bardzo było kiedy świętować zwycięstwa nad Rosjanami. Po wiktorii 1610 r. Polska powoli traciła swoją mocarstwową siłę i pogrążała się w kryzysie, który zakończył się rozbiorami. Powtórką z moskiewskiej kampanii Żółkiewskiego w 1610 r. był udział polskich wojsk w kampanii Napoleona w 1812 r. Echo satysfakcji z ponownego zdobycia Kremla zachowało się w liście generała Wincentego Krasińskiego do Izabelli Czartoryskiej, który ofiarowując jej do zbiorów pamiątek narodowych sztandar szwoleżerów, podkreślał, że „ten znak w stu zwycięstwach przewodząc – był na murach Madrytu, Wiednia i Kremlinu zatkniętym".

Gdy w końcu XIX w. Henryk Sienkiewicz w swoich powieściach ożywił epopeję wojen Rzeczypospolitej z XVII w., przezornie pominął temat wojen z Moskwą. Mistrz wiedział, jakie są ograniczenia carskiej cenzury, więc tylko na marginesie „Potopu" enigmatycznie wspominał o Rosjanach jako „Septentrionach" i bez wyraźnego wskazywania Moskwy pisał o spaleniu Wilna.

Więcej swobody miał w zaborze austriackim Jan Matejko, który uwiecznił scenę hołdu braci Szujskich złożonego królowi Zygmuntowi III w 1611 r. Ale ani bitwa pod Kłuszynem, ani heroiczna obrona Kremla nie doczekały się żadnych znanych i popularnych sztuk teatralnych czy powieści.

A jednak zdobyty niegdyś Kreml jakoś tkwił w wyobraźni Polaków. Lider górnośląskiej „Solidarności" Andrzej Rozpłochowski w 1981 r. ostrzegał, że „jak polscy górnicy uderzą pięścią w stół, to kremlowskie kuranty zagrają Mazurka Dąbrowskiego".

We wrześniu 1980 r. na łamach „Bratniaka" – pisma opozycyjnego Ruchu Młodej Polski – ukazał się tekst Jacka Bartyzela „1980–1920–1610". Autor pisał: „Tych rocznic nie będzie się obchodzić uroczyście w PRL-u. To dobrze. Nikt nie powołany nie skazi ich demagogią i fałszem, nie podszyje się pod to co dla narodu najdroższe i święte. [...] Kto umie odczuwać patos historii, kto wierzy, że są takie chwile, kiedy duch narodu objawia się wręcz namacalnie, temu dane będzie zobaczyć w tamtym Lipcu 1610 i tamtym Sierpniu 1920 hierofanię [objawienie się świętości] majestatu Najświętszej Rzeczypospolitej-Zwycięskiej. 60 lat mija od stoczonej pod dowództwem marszałka Piłsudskiego bitwy, którą nazwano 18. decydującą bitwą w dziejach świata, i 370 lat od triumfu kłuszyńskiego hetmana Żółkiewskiego otwierającego przed Polakami bramy Kremla. [...] Dlaczego wydarzenia te mają tak wielkie znaczenie dla świadomości i psychiki polskiej?

Świadomość ta, choć wyjątkowo czuła na doświadczenie historii, rozwijała się jednak, przynajmniej od epoki romantycznej, jednostronnie. Wiek XIX, epoka przegranych powstań i tragicznych cierpień narodu, literatura romantyczna napiętnowana stygmatem tych cierpień – wszystko to spowodowało, że świadomość dziejowa i narodowa Polaków stała się świadomością przegranej. W swojej ekstremalnej postaci doszła wręcz do kultu klęski. Jest to zjawisko niesłychanie groźne dla zdrowia psychicznego narodu, który pragnie przecież odzyskać należne mu miejsce pośród narodów świata. [...] Przebudowie psychiki polskiej miało służyć również wołanie Tarnowskiego o nasycenie współczesnej świadomości pierwiastkami dziedzictwa złotego wieku: Polski Zygmuntów i Batorego, Kochanowskiego i Sępa, Frycza i Zamoyskiego; Rzeczpospolitej mocarstwowej, szczęśliwej, budzącej respekt i szacunek postronnych".

Jacek Bartyzel upomniał się o powrót do wielkich debat nad przeszłością jako warunku mądrej refleksji nad teraźniejszością.

„Świadomość dziejowa – jeśli w ogóle jeszcze istnieje – nie wykracza poza XIX w. Polska Jagiellonów i Batorych, Kłuszyn, Kircholm czy Wiedeń to w szerokim obiegu społecznym zjawiska odległe nie tylko w czasie, ale i odległe psychicznie jak Egipt faraonów. Jakże brak nam dzisiaj ludzi takich jak Cat-Mackiewicz, którzy potrafiliby się zaangażować emocjonalnie w spory o przeszłość. A przecież bez ogarnięcia perspektywą historiozoficzną całych tysiącletnich dziejów Polski nie możemy dać odpowiedzi na pytanie: »Ku czemu Polska szła?«. I tu właśnie dotykamy sedna sprawy. Jakie wartości chcieli realizować: Żółkiewski roztaczający przed bojarami moskiewskimi wizje zjednoczonej – na zasadzie »wolni z wolnymi, równy z równym« – Słowiańszczyzny; Piłsudski wydający odezwę do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego?"

Pielęgnowanie rosyjskiej pamięci

„Przedstawiali oni w różnym czasie ten sam ideał cywilizacyjny, który określał i – miejmy nadzieję – będzie określał miejsce Polski w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest to ideał swobodnego związku narodów słowiańskich opartego o braterstwo Chrystusowe. Idea państwa jako zgromadzenia etycznego, w którym obywatel nie jest bezwolnym narzędziem w ręku despotycznej władzy, lecz świadomym współtwórcą publicznego dobra, w którym miejsce w hierarchii społecznej nie zależy od stopnia uległości [wobec] władzy, lecz jest wynikiem zasługi, ofiarności i rzeczywistej wartości twórczej członków wspólnoty; w którym wreszcie za źródło władzy uznaje się nie arbitralną wolę uzurpatorskiej jednostki lub monopartii, lecz wolę narodu i prawo Boże, którego realizacja jest zarazem sankcją jak i celem władzy. Dlatego właśnie – jeśli chcemy pozostać wierni tym wartościom – powinniśmy pamiętać o roku 1610 i roku 1920".

Tekst Bartyzela brzmi zaskakująco aktualnie i dziś, gdy tak jak w czasach PRL polityczna poprawność każe się wstydzić pamięci o Kłuszynie i obronie Kremla.

Gdy w 2011 r. „Rzeczpospolita" w tekście Cezarego Gmyza i Antoniego Trzmiela upomniała się u polskich polityków i naszego MSZ o świętowanie 400. rocznicy hołdu ruskiego, ostro zaatakował ją publicysta „Gazety Wyborczej" Rafał Zasuń. W komentarzu „Święto rabowania Rosji? Hola panowie!" publicysta „GW" pisał: „Zygmunt III za poduszczeniem magnatów kresowych, a wbrew ostrzeżeniom najwybitniejszych polskich mężów stanu owego czasu – Stanisława Żółkiewskiego i Jana Karola Chodkiewicza, zdecydował się wykorzystać słabość Rosji i zaatakować ją. Żółkiewski pokonał Rosjan pod Kłuszynem i zdobył Moskwę. Pojmanego cara Wasyla Szujskiego odesłano do Warszawy. Polacy zachowywali się w Rosji dokładnie tak samo, jak cała XVII-wieczna soldateska. Łupili, grabili i gwałcili, dokładnie tak samo jak Szwedzi w Polsce w latach potopu. Wkrótce przeciw okupantom wybuchło zwycięskie powstanie, Moskwa została odbita. Do rewolucji październikowej rocznica tego wydarzenia była w Rosji oficjalnym świętem, tak jest i obecnie. Ale co my mamy świętować? Rozumiem, że autorzy mają przemożną potrzebę celebrowania rocznic wszystkich polskich zwycięstw. Jednak do narodowego Panteonu potrzebne jest nie tylko zwycięstwo – ważne jest także, aby temu zwycięstwu towarzyszyła przekonująca racja moralna. Tak jak Polakom i Litwinom pod Grunwaldem, tak jak odrodzonej Rzeczypospolitej w Bitwie Warszawskiej. Jaka racja moralna stała za Polakami pustoszącymi Rosję w XVII w.? Chyba taka, jak w pieśni śpiewanej przez okrutnych kondotierów owej wojny, tzw. lisowczyków. Zaczynała się od słów: »Kto nam chce skarby wydrzeć, nie wydrze, nie wydrze, nie wydrze«".

Tekst Rafała Zasunia na stronie internetowej „GW" ilustruje kadr z filmu „1612". Trudno nie odnieść wrażenia, że publicysta „GW" czerpał wiedzę o wydarzeniach sprzed 400 lat z filmu, jaki zamówił Kreml. Porównajmy, co w rocznicy wojen z Moskwą zobaczył Bartyzel, a co widzi Zasuń?

Czy polskie wojska nie były brutalne i czy nie zdarzały się im rabunki? Owszem, ale brutalizacja wojny była efektem klęski projektu politycznego Żółkiewskiego, który chciał w porozumieniu z bojarami osadzić na tronie skonwertowanego królewicza Władysława IV mającego przejść na prawosławie, ale i ostrej wojny z Polakami ze strony powstańców Kuźmy Minina i księcia Dymitra Pożarskiego, którzy nie brali jeńców. To także pośrednia wina Zygmunta III, który uparł się, by tron zdobny mieć dla siebie i któremu finezja Żółkiewskiego była obca.

Zasuń prezentuje typową dla strony rosyjskiej pamięć o polskich gwałtach i okrucieństwie. Prometeizmu hetmana Żółkiewskiego nie zauważa. A przecież hetman wielki koronny, zaprzyjaźniony z mądrym kanclerzem Janem Zamoyskim, odrzucał awanturnicze popieranie Dymitra Samozwańca przez magnaterię, ale akceptował zbrojną interwencję wobec Moskwy – tylko dla doprowadzenia do ostatecznego celu – pokojowej i dalekowzrocznej ugody z rosyjskim bojarstwem. Ugody, jaka miała osadzić na carskim tronie królewicza Władysława za cenę przejścia na prawosławie. Ugody, której uwiarygodnieniem było uznanie przez nasz Sejm w 1609 r. wszelkich praw wiary prawosławnej w Rzeczypospolitej.

Wybitny historyk Wacław Sobieski pisze: „Gdy król (Zygmunt III) pragnął podboju Moskwy, to hetman chciał raczej, aby Moskwa połączyła się z Polską poprzez elekcję dobrowolną i na wzór Unii Polski z Litwą, aby zatrzymała pewną samodzielność. Była też różnica i pod względem programu wyznaniowego. Hetman był wprawdzie gorliwym katolikiem jak król, tylko że król pragnął nawrócenia Moskwy na katolicyzm dokonać szybko i energicznie, gdy Żółkiewskiego cechowała tu pewna tolerancyjność".

Paweł Jasienica opisywał, jak po powrocie Żółkiewskiego do Warszawy pozostawiony w Moskwie hetman polny litewski Aleksander Gosiewski przezornie pilnował, by nie zrazić do siebie moskwian. „Kiedy jeden z żołnierzy upiwszy się, strzelił do ikony Matki Bożej, znajdującej się na nikolskiej Bramie Kremla, dowódca kazał mu odrąbać ręce i nogi, kadłub zaś spalić żywcem na stosie wzniesionym na miejscu zbrodni. Dłonie skazańca przybito ponadto brentalami tuż pod znieważonym portretem Bogurodzicy. Innego, który uderzył popa, wyprosił od śmierci patriarcha".

Ale z czasem – jak ubolewa Jasienica – hetman Gosiewski poddał się, zaniechał usiłowań płynięcia pod prąd. To wtedy zaczęły się gwałty na córkach i żonach bojarzynów. To wtedy zaczęto marnować szansę na porozumienie.

Nie kijem, to pałką

W końcu w marcu 1611 r. wybuchło w Moskwie antypolskie powstanie, które po 18 miesiącach zakończyło się kapitulacją polskiej załogi Kremla. Żółkiewski, który w imię niezgody na upór Zygmunta dotyczący objęcia przez niego samego tronu Rosji nie wziął udziału w wyprawie wojennej przeciw Moskwie w 1612 r., mógł tylko z rodzinnego majątku słuchać wieści o klęsce swojej koncepcji unii z Moskwą na zasadzie równi z równymi.

Co pozostaje? Polityczny pomysł Żółkiewskiego nie wypalił. Można dywagować, czy był możliwy do zrealizowania w dłuższym planie historycznym? Czy wiek XVII tak mocno podkreślający kwestie wiary nie był znacznie trudniejszy do kreowania nowej unii niż epoka Jagiełły? Nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie.

Ale czy przekreśla to prawo do poczucia dumy z siły polskiego oręża, jakim była kłuszyńska wiktoria i zdobycie Moskwy? Każdy naród potrzebuje takich potwierdzeń swojej siły i żywotności. Lewicowi demistyfikatorzy historii każdą wygraną potrafią obarczyć jakimiś masakrami na cywilach lub jakimś aktem fanatyzmu. W przypadku oblężenia Kremla taką historyczną pornografią są cytowane z lubością fragmenty wspomnień obrońców Kremla odnotowujące przypadki kanibalizmu wśród głodującej w oblężeniu polskiej załogi.

Czy gwałtów i zbrodni nie było po stronie rosyjskiej? Część Polaków, którzy uwierzyli w kapitulacyjne gwarancje, wymordowano tuż po oddaniu Kremla. Rosjanie traktują swoje powstanie Minina i Pożarskiego jako emanację Rosyjskiego Instytutu Państwowego. Ci sami polscy krytycy „moskiewskiej awantury", którzy rozpisują się na temat tego, jak polscy żołnierze palili i rabowali, zupełnie pomijają z kolei wymordowanie wszystkich bojarów, którzy postawili na opcję polską i demonstracyjnego karania oraz palenia ich siedzib.

Ale pasja naszych liberalnych elit w wykazywaniu ciemnych epizodów w polskiej historii jest czymś osobliwym nawet na tle naszych krajów sąsiednich. Czesi opisując wojny husyckie, akcentują przede wszystkim ich narodowy, czeski charakter jako powstania przeciwko germanizacji ziem nad Wełtawą. A przecież wojny husyckie też można potraktować jako święto palenia wsi i pustoszenia terenów na obszarze Czech i Śląska, przez które przeciągały oddziały husyckie. Po prostu tak prowadziło się wówczas wojnę. Na tym tle rosyjskie wypominanie krótkiego trzyletniego okresu okupowania Moskwy przez Polaków jest wyjątkowo groteskowe, zważywszy, że wojska moskiewskie pustoszyły polskie Kresy przez większą część XVIII w. Czy ktoś w Polsce na serio wysuwa żądanie, aby Rosjanie przeprosili za spalenie Wilna i wymordowanie 25 tys. jego mieszkańców w 1655 r.? Czy ktoś z Rosjan porównuje skalę ofiar wojsk rosyjskich, które pustoszyły Polskę przez cały XVIII w., z liczbą ofiar polskiej okupacji Moskwy?

I jeszcze jedno. Co rusz moraliści z obozu liberalnego załamują ręce nad polskim kultem klęsk i nieudanych powstań. Dokładnie tak samo pisał Jacek Bartyzel w cytowanym wcześniej tekście. Ale Bartyzel ubolewając nad kultem klęsk, wzywa do czerpania inspiracji ze zwycięstw. A nasi demistyfikatorzy, jak np. prof. Janusz Tazbir, natychmiast wpadają w takim przypadku w ton przestrzegania przed narodową megalomanią i śmiesznością. Nie kijem go, to pałką.

Nasza wolność święta, wasza nie?

W powieści „Koniec epopei" Kazimierza Przerwy-Tetmajera, której akcja rozgrywa się w czasie odwrotu armii Napoleona spod Moskwy w 1812 r., jest dość charakterystyczna scena. Oto polski porucznik Kolski zostaje złapany przez partyzancki oddział chłopów dowodzony przez dumną arystokratkę Olgę Zastrowowną. Przywódczyni partyzantów z emfazą wygłasza mowę przeklinającą „polskiego okupanta". „Nosiłeś ogień i żelazo w ziemię cudzą. Byłeś najezdnikiem ziemi cudzej. Złodzieju, rabusiu cudzej ojczyzny!".

Polski oficer zdumiony jest skalą nienawiści szlachcianki, porażony jest także tym, jak przedstawicielka imperialnej Rosji, która bez żadnych skrupułów rozebrała Rzeczpospolitą i przybyła zabrać jej wolność, w wypadku krzywdy swojej ojczyzny zachłystuje się zbrodnią najeźdźców. Nie mając ochoty na dłuższe wyjaśnianie hipokryzji Rosjanki, zdolny jest tylko odpowiedzieć: „Całuj psa w nos". Nie minie chwila, a chłopi w ramach wyrafinowanych tortur przeznaczonych dla najeźdźców przetrącą mu nogi jako wstęp do dalszej kaźni.

Ten epizod to dobra ilustracja irytującej dla Polaków emfazy, z jaką Rosjanie zwykli rozwodzić się nad najeżdżaniem ich kraju przy jednoczesnym traktowaniu za coś normalnego kolejnych rosyjskich aneksji i ataków na sąsiadów. O scenie z „Końca epopei" myślałem, oglądając niedawno nakręconą filmową epopeję o obronie twierdzy brzeskiej przez Sowietów w czerwcu 1941 r. Nieznający historii  Europy Środkowej widz nawet nie domyśli się, że sołdaci Armii Czerwonej dwa lata wcześniej sami zagarnęli Brześć w ramach inwazji 17 września i twierdzę traktowali jako katownię, w której zginęło wielu polskich patriotów.

Bo Rosjanie wyczuleni są tylko na swoje krzywdy. Aneksje cudzej ziemi uważają za wypełnianie swojej dziejowej misji.

Tak samo Rosjanie uważają za zbrodnię wołającą o pomstę do nieba wszelkie próby rywalizacji ze strony Polski w dziedzinie polityki i kultury politycznej na terenach między Tallinem a Odessą. W kolejnych latach w oczach Rosjan zmieniają się tylko wysłannicy zdradzieckiego „łacińskiego świata", którzy chcą mieszać w głowach prostodusznym Ukraińcom czy Białorusinom. Raz są to zdradzieccy jezuici, innym razem aroganccy polscy panowie, a jeszcze innym razem fałszywi przyjaciele Wschodu w postaci unitów.

Tak samo polska wyprawa na Kijów w 1920 r. przyciągnęła do sztabów bolszewików patriotycznych oficerów carskich, którzy na apel generała Brusiłowa postanowili pomóc Leninowi walczyć przeciw Polakom „depczącym ziemię ruską". Straszenie wąsatym polskim szlachcicem chcącym odtworzyć granice z 1772 r. to ulubiony motyw propagandy bolszewickiej z tego czasu. Ale i później za każdym kryzysem politycznym pojawiała się legenda, że Polacy znów chcą zagarnąć ziemię aż za Kijów. W lutym 1943 r. wiceszef komisariatu spraw zagranicznych Aleksander Korniejczuk oskarżył polski rząd w Londynie, że pragnie oprzeć wschodnie granice Polski o Dniepr i Morze Czarne.

Polskie ambicje

Gdy po 1989 r. Polska między wpływami Zachodu a Wschodu zaczęła się na nowo, Moskwa znów zaczęła histerycznie reagować na jakiekolwiek plany zbliżenia czy to Ukrainy, czy Białorusi w kierunku NATO i Unii Europejskiej. Nowym diabłem Zachodu był np. Aleksander Kwaśniewski, który mediował w czasie pomarańczowej rewolucji w Kijowie w 2004 r. Jeszcze bardziej nerwowo rosyjskie media reagowały na aktywność prezydenta Lecha Kaczyńskiego próbującego stworzyć blok opierający się imperialnym apetytom Rosji. A Aleksander Łukaszenko co rusz straszy swoich rodaków, że Polacy tylko czekają na odpowiednią chwilę, aby znów zagarnąć Białoruś.

Reakcją rządu Donalda Tuska na tak wyraźną determinację Moskwy jest ograniczenie ambicji polskich dyplomatów do średnio udanych planów Partnerstwa Wschodniego.

Pewne idee mogą ulec jednak zagrożeniu, ale nie tracą atrakcyjności. Bo pytanie, czy w Mińsku, czy w Kijowie zwycięży kiedyś demokracja, czy też będą to tylko ukryte kolonie Moskwy, nie jest wydumane. Tym mocniej powinny stawać nam przed oczyma ideały Żółkiewskiego i jego polityczny projekt unii równych z równymi. To coś więcej niż popiół chwały paru wygranych bitew z Moskwą.

Spór o ocenę tradycji Rzeczypospolitej na wschodnich kresach Europy wciąż żyje – dopóty, dopóki żyją ludzie, którzy widzą w niej aspiracje do walki o wolność.

Od paru lat białoruscy demokraci obchodzą święto narodowe wolnej Białorusi w dniu rocznicy bitwy pod Orszą, w której wojska polsko-litewskie rozgromiły wojska moskiewskie w 1514 r. 8 września 2005 r. białoruscy opozycjoniści zostali ukarani wysokimi grzywnami za demonstrację w 491. rocznicę tej bitwy. Skoro ktoś tej tradycji tak się boi, to znaczy, że tradycja Rzeczypospolitej jako idei „równych z równymi" przeciw despotii nie jest na Wschodzie martwa. Rok 1612 ma w sobie prawdę wolności, która ciągle na ulicach Kijowa czy Mińska zderza się z powielaniem wzorów z Kremla.

Maj 2012

Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Jak pisze Paweł Jasienica: „Wielu »nad przysięgę« (kapitulacyjną) straciło życie, bo nie dotrzymano warunków kapitulacji, cała piechota poszła pod nóż". Tej daty nie znajdziemy w żadnym kalendarzu polskich rocznic historycznych obchodzonych przez nasze państwo.

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Materiał Promocyjny
Szukasz studiów z przyszłością? Ten kierunek nie traci na znaczeniu
Kraj
Ruszyło śledztwo w sprawie Centrum Niemieckiego
Materiał Partnera
Dzień Zwycięstwa według Rosji
Kraj
Najważniejsze europejskie think tanki przyjadą do Polski
Kraj
W ukraińskich Puźnikach odnaleziono szczątki polskich ofiar UPA