I jeszcze jedno. Co rusz moraliści z obozu liberalnego załamują ręce nad polskim kultem klęsk i nieudanych powstań. Dokładnie tak samo pisał Jacek Bartyzel w cytowanym wcześniej tekście. Ale Bartyzel ubolewając nad kultem klęsk, wzywa do czerpania inspiracji ze zwycięstw. A nasi demistyfikatorzy, jak np. prof. Janusz Tazbir, natychmiast wpadają w takim przypadku w ton przestrzegania przed narodową megalomanią i śmiesznością. Nie kijem go, to pałką.
Nasza wolność święta, wasza nie?
W powieści „Koniec epopei" Kazimierza Przerwy-Tetmajera, której akcja rozgrywa się w czasie odwrotu armii Napoleona spod Moskwy w 1812 r., jest dość charakterystyczna scena. Oto polski porucznik Kolski zostaje złapany przez partyzancki oddział chłopów dowodzony przez dumną arystokratkę Olgę Zastrowowną. Przywódczyni partyzantów z emfazą wygłasza mowę przeklinającą „polskiego okupanta". „Nosiłeś ogień i żelazo w ziemię cudzą. Byłeś najezdnikiem ziemi cudzej. Złodzieju, rabusiu cudzej ojczyzny!".
Polski oficer zdumiony jest skalą nienawiści szlachcianki, porażony jest także tym, jak przedstawicielka imperialnej Rosji, która bez żadnych skrupułów rozebrała Rzeczpospolitą i przybyła zabrać jej wolność, w wypadku krzywdy swojej ojczyzny zachłystuje się zbrodnią najeźdźców. Nie mając ochoty na dłuższe wyjaśnianie hipokryzji Rosjanki, zdolny jest tylko odpowiedzieć: „Całuj psa w nos". Nie minie chwila, a chłopi w ramach wyrafinowanych tortur przeznaczonych dla najeźdźców przetrącą mu nogi jako wstęp do dalszej kaźni.
Ten epizod to dobra ilustracja irytującej dla Polaków emfazy, z jaką Rosjanie zwykli rozwodzić się nad najeżdżaniem ich kraju przy jednoczesnym traktowaniu za coś normalnego kolejnych rosyjskich aneksji i ataków na sąsiadów. O scenie z „Końca epopei" myślałem, oglądając niedawno nakręconą filmową epopeję o obronie twierdzy brzeskiej przez Sowietów w czerwcu 1941 r. Nieznający historii Europy Środkowej widz nawet nie domyśli się, że sołdaci Armii Czerwonej dwa lata wcześniej sami zagarnęli Brześć w ramach inwazji 17 września i twierdzę traktowali jako katownię, w której zginęło wielu polskich patriotów.
Bo Rosjanie wyczuleni są tylko na swoje krzywdy. Aneksje cudzej ziemi uważają za wypełnianie swojej dziejowej misji.
Tak samo Rosjanie uważają za zbrodnię wołającą o pomstę do nieba wszelkie próby rywalizacji ze strony Polski w dziedzinie polityki i kultury politycznej na terenach między Tallinem a Odessą. W kolejnych latach w oczach Rosjan zmieniają się tylko wysłannicy zdradzieckiego „łacińskiego świata", którzy chcą mieszać w głowach prostodusznym Ukraińcom czy Białorusinom. Raz są to zdradzieccy jezuici, innym razem aroganccy polscy panowie, a jeszcze innym razem fałszywi przyjaciele Wschodu w postaci unitów.
Tak samo polska wyprawa na Kijów w 1920 r. przyciągnęła do sztabów bolszewików patriotycznych oficerów carskich, którzy na apel generała Brusiłowa postanowili pomóc Leninowi walczyć przeciw Polakom „depczącym ziemię ruską". Straszenie wąsatym polskim szlachcicem chcącym odtworzyć granice z 1772 r. to ulubiony motyw propagandy bolszewickiej z tego czasu. Ale i później za każdym kryzysem politycznym pojawiała się legenda, że Polacy znów chcą zagarnąć ziemię aż za Kijów. W lutym 1943 r. wiceszef komisariatu spraw zagranicznych Aleksander Korniejczuk oskarżył polski rząd w Londynie, że pragnie oprzeć wschodnie granice Polski o Dniepr i Morze Czarne.
Polskie ambicje
Gdy po 1989 r. Polska między wpływami Zachodu a Wschodu zaczęła się na nowo, Moskwa znów zaczęła histerycznie reagować na jakiekolwiek plany zbliżenia czy to Ukrainy, czy Białorusi w kierunku NATO i Unii Europejskiej. Nowym diabłem Zachodu był np. Aleksander Kwaśniewski, który mediował w czasie pomarańczowej rewolucji w Kijowie w 2004 r. Jeszcze bardziej nerwowo rosyjskie media reagowały na aktywność prezydenta Lecha Kaczyńskiego próbującego stworzyć blok opierający się imperialnym apetytom Rosji. A Aleksander Łukaszenko co rusz straszy swoich rodaków, że Polacy tylko czekają na odpowiednią chwilę, aby znów zagarnąć Białoruś.
Reakcją rządu Donalda Tuska na tak wyraźną determinację Moskwy jest ograniczenie ambicji polskich dyplomatów do średnio udanych planów Partnerstwa Wschodniego.
Pewne idee mogą ulec jednak zagrożeniu, ale nie tracą atrakcyjności. Bo pytanie, czy w Mińsku, czy w Kijowie zwycięży kiedyś demokracja, czy też będą to tylko ukryte kolonie Moskwy, nie jest wydumane. Tym mocniej powinny stawać nam przed oczyma ideały Żółkiewskiego i jego polityczny projekt unii równych z równymi. To coś więcej niż popiół chwały paru wygranych bitew z Moskwą.
Spór o ocenę tradycji Rzeczypospolitej na wschodnich kresach Europy wciąż żyje – dopóty, dopóki żyją ludzie, którzy widzą w niej aspiracje do walki o wolność.
Od paru lat białoruscy demokraci obchodzą święto narodowe wolnej Białorusi w dniu rocznicy bitwy pod Orszą, w której wojska polsko-litewskie rozgromiły wojska moskiewskie w 1514 r. 8 września 2005 r. białoruscy opozycjoniści zostali ukarani wysokimi grzywnami za demonstrację w 491. rocznicę tej bitwy. Skoro ktoś tej tradycji tak się boi, to znaczy, że tradycja Rzeczypospolitej jako idei „równych z równymi" przeciw despotii nie jest na Wschodzie martwa. Rok 1612 ma w sobie prawdę wolności, która ciągle na ulicach Kijowa czy Mińska zderza się z powielaniem wzorów z Kremla.
Maj 2012