Zmieńmy ordynację: Jak wysłać superekipę do europarlamentu

W Brukseli i Strasburgu nie potrzebujemy celebrytów, lecz „lobbystów polskich spraw"

Publikacja: 23.07.2014 02:00

Możemy wyeksportować do Parlamentu Europejskiego (na zdjęciu jego strasburska siedziba) sprawnych i

Możemy wyeksportować do Parlamentu Europejskiego (na zdjęciu jego strasburska siedziba) sprawnych i kompetentnych polityków Już dziś trzeba jednak zadbać o zmianę przepisów wyborczych

Foto: Fotorzepa

Dziś, dwa miesiące po wyborach do Parlamentu Europejskiego i pięć lat przed następną elekcją, warto się zastanowić, jak zmienić obecną ordynację. Bo że trzeba ją zmienić, przekonani są właściwie wszyscy znawcy tematu. Obowiązująca dzisiaj jest niezrozumiała, zawiła, skomplikowana. Ale przede wszystkim – kontrskuteczna. Wiąże kandydatów z regionem, wprowadza konkurencję pomiędzy kandydatami z różnych regionów, jest narzędziem w rękach partyjnych bossów, karze partie mniejsze, a dowartościowuje większe, premiuje osoby rozpoznawalne, ale niekoniecznie znające się na pracy w europarlamencie, itp.

Celebryta czy lobbysta

Aby jednak określić, jakiej ordynacji nam potrzeba, należy się zastanowić, jakich efektów od niej oczekujemy. Czyli jakich ludzi chcielibyśmy wysyłać do Brukseli, tak by było to jak najbardziej korzystne dla Polski, a nie dla partii czy poszczególnych polityków.

Kim ma być europoseł – celebrytą w kraju czy raczej „politycznym załatwiaczem", „otwieraczem unijnych drzwi", „lobbystą polskich spraw"? Zdecydowanie opowiadam się za tym drugim rozwiązaniem. Winien być końcówką politycznego systemu kraju, z którego pochodzi; powinien być na „krótkiej linii" ze swoim (czyli odpowiadającym kompetencjom jego komisji w europarlamencie) ministerstwem, żeby wiedzieć, jakie rozwiązania leżą w interesie jego kraju; powinien być częścią systemu krajowego, ale jednocześnie winien być zakorzeniony w Brukseli i od pierwszego dnia kadencji wiedzieć, do jakich gabinetów pukać i z kim umawiać się na kolacje w ważnych kwestiach.

Czy tak się dzieje obecnie? Oczywiście nie. Polscy wyborcy co pięć lat wymieniają ponad połowę składu naszej reprezentacji w Strasburgu. Czy to dobrze? Bardzo źle. Bo nowi muszą się od początku uczyć technologii skomplikowanych unijnych procesów.

Świetnie rozumieją to Niemcy, których ponad 70 proc. eurodeputowanych kontynuuje swoją działalność. Na drugim biegunie są Grecy, którzy w tym sezonie wymienili wszystkich. Dzięki temu już wiadomo, kto kogo będzie ogrywał przez następne pięć lat.

Koniec z absurdem

Jak należałoby zmienić naszą ordynację, by przynosiła dobre dla Polski skutki? Po pierwsze, nie ma sensu utrzymywać progów wyborczych. Są one zrozumiałe i potrzebne w wyborach do Sejmu, bo zapobiegają rozdrobnieniu i ułatwiają tworzenie większościowych koalicji rządowych, ale zupełnie tracą sens w odniesieniu do Parlamentu Europejskiego.

Cóż by szkodziło Polsce, gdyby po ostatnich wyborach zamiast pięciu–sześciu mandatów dla PO i PiS jeden wziął Ruch Narodowy, a po dwa Solidarna Polska czy Polska Razem? Wszak setki tysięcy ludzi głosowało na te partie, a nie znalazły one swojej reprezentacji w Brukseli. Nic, prócz kartelowego myślenia dominujących obecnie partii, nie stoi na przeszkodzie, by znieść wymóg uzyskania 5 proc. w eurowyborach.

Kto lepiej wie, jaka osoba poradzi sobie w brukselskich gabinetach – lider ugrupowania czy wyborca?

Po drugie, zamiast rozbicia na 13 okręgów winna być wystawiana lista krajowa. Obecnie wybory odbywają się w regionach, co jest absurdem. W czasie kampanii wyborczej kandydaci obiecują swoim wyborcom, że zrobią coś w ich województwie. I muszą kłamać – bo europosłowie niczego dla swoich regionów zrobić nie mogą. Owszem – mają środki na działalność w kraju i mogą sensownie je wydawać (ja pożytkowałem je na projekty, które można znaleźć i ocenić na stronie http://www.rozliczamymigalskiego.pl/), ale nie ma to nic wspólnego z obietnicami zbudowania mostów, dróg czy portów lotniczych. Tego typu sytuacja jest dalece demoralizująca – bo rodzi cynizm zarówno po stronie polityków, którzy muszą kłamać, jak i wyborców, którzy uczą się, że politycy nie spełniają żadnych obietnic.

Eurodeputowani nie reprezentują swoich regionów, lecz swój kraj – dlatego nie powinni być wybierani lokalnie, ale ogólnopolsko. Jak wyglądałoby to w praktyce? Po prostu – każda partia sporządzałaby swoją listę 51 kandydatów i spośród nich wybierano by europosłów.

Niech ich nie kusi popularność w kraju

Po trzecie, do rozstrzygnięcia pozostaje jedynie to, czy taka lista krajowa miałaby być otwarta czy zamknięta. W tym pierwszym przypadku partia prezentowałaby listę 51 nazwisk i każdy zwolennik tej formacji mógłby wybrać sobie spośród nich swojego ulubieńca. Jeśli dane ugrupowanie otrzymałoby np. 10 proc. w skali całego kraju, to do europarlamentu weszłoby tych pięciu kandydatów partii, którzy na jej liście otrzymali najwięcej głosów.

Jeszcze prostsza jest lista zamknięta – w tym przypadku wyborca nie mógłby wskazywać konkretnego kandydata na liście, ale głosowałby na listę. To centrala partyjna ustalałaby kolejność (wcześniej zresztą znaną publicznie). Jeśli więc jakieś ugrupowanie otrzymałoby 10 proc., to do parlamentu wchodziłoby pierwszych pięciu z listy. Jeśli zaś partia zebrałaby w wyborach 20 proc., to pierwszych dziesięciu z listy stawałoby się eurodeputowanymi, itd.

Który sposób jest lepszy? Zależy, jaki efekt chcemy osiągnąć. Jeśli naszym celem jest zwiększanie partycypacji i poszerzanie demokracji – to lista otwarta wydaje się sensowniejsza. Jeśli jednak chcemy do Parlamentu Europejskiego wysyłać nie tyle polityków popularnych, ile znających się na rzeczy i zaprawionych w unijnych bojach, to rozumniejsza jest lista zamknięta.

Czytelnik chyba się już zorientował, że opowiadam się właśnie za nią. Dzięki niej mielibyśmy mniejszą rotację eurodeputowanych, w czasie swojej pracy bardziej skupialiby się oni na załatwianiu spraw w parlamencie, niż na zdobywaniu popularności w polskich mediach i z każdą kadencją byliby coraz bardziej profesjonalną ekipą do sprawnego poruszania się po brukselskich salonach.

Tak jak teraz, ?tylko bardziej

Przeciwko takiemu rozwiązaniu przemawia kilka kwestii. Pierwszą jest spadek frekwencji. Można się spodziewać, że jeśli wyborcy zostaną pozbawieni prawa do wskazywania ulubionego kandydata na liście, to zmniejszy się liczba tych, którzy pofatygują się do lokali wyborczych. Nie musi to być spadek duży, ale należałoby się z nim liczyć.

Ponadto układanie list i decydowanie o tym, kto jedzie na pięć lat do Brukseli, pozostawałoby w rękach szefów partii. Czyli byłoby tak jak teraz, tylko bardziej. Co prawda dzisiaj i tak lider ugrupowania może tak ułożyć listy, że prawie w całości kontroluje to, kto znajdzie się w europarlamencie, ale jednak wyborcy potrafią płatać figle i ostatnia elekcja była tego świetnym przykładem (porażki Jacka Rostowskiego, Wojciecha Jasińskiego czy Waldemara Parucha pokazują to dokładnie). W przypadku listy zamkniętej bylibyśmy w stanie prawie co do jednego miejsca określić, kto z danej listy wchodzi, a kto nie.

Z tym wiąże się trzecia słabość tego rozwiązania. Kampanię indywidualną prowadziłoby właściwie tylko kilka osób w kraju – mających na poszczególnych listach miejsca, co do których nie byłoby pewne, czy są biorące, czy też nie. W Platformie walczyliby tylko kandydaci od, powiedzmy, 17. do 22. miejsca. Podobnie byłoby w PiS. W SLD bólu głowy nie miałyby osoby od pierwszego do czwartego miejsca na liście i powyżej ósmego – oni pojechaliby w trakcie kampanii na wakacje. To znacznie osłabiłoby siłę kampanii i spowodowałoby, że byłaby ona mniej widoczna niż ostatnio.

Czyż ta wada jednak nie byłaby w istocie zaletą? Czy wszystkie wymienione wady nie są zaletami takiej ordynacji? Bo przecież – zaczynając od ostatniej – czy kampania straciłaby na merytoryczności, gdyby dziesiątki kandydatów nie produkowały indywidualnych spotów i nie starały się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagi? Czy kampanie prowadzone jedynie przez same partie, a nie poszczególnych polityków, nie miałyby szansy na to, by trochę więcej powiedzieć o tym, o jaką wizję Europy i Polski idzie tu bój, niż spoty Boniego, Migalskiego czy Kalisza? Czyż tego typu kampania nie dawałaby większej możliwości poważnego potraktowania tej elekcji i przeprowadzenia debaty na serio na temat Parlamentu Europejskiego, polityki zagranicznej i sensu pozostawania w Unii?

Wydaje się, że tak właśnie by było – odindywidualizowanie kampanii przeniosłoby ją na wyższy poziom. I uczyniło szczerą, bo zapewnienia poszczególnych kandydatów o tym, co mają zamiar robić w Brukseli, są mniej wiarygodne niż deklaracje całych formacji odnoszących się do tej samej materii. Partie naprawdę coś mogą, indywidualni kandydaci nic.

Kampania ?na wyższym poziomie

A argument, że to centrale partyjne decydowałyby o tym, kto będzie pracował w Parlamencie Europejskim, a kto jedynie zapełniał listy? Czyż nie jest to pogłębianie patologii istniejącej w naszym życiu publicznym, a przejawiającej się w samodzierżawnych rządach partyjnych kacyków? Ale czy akurat w tej sprawie tak właśnie nie powinno być? Czy partie nie powinny same decydować, kogo uważają za najlepszego w takiej specyficznej pracy? Kto lepiej wie, jaka osoba poradzi sobie w brukselskich gabinetach – lider ugrupowania czy wyborca, który swoją wiedzę o polityce czerpie zazwyczaj z telewizji?

Czy w tej materii jednak nie należałoby oddać władzy w ręce central partyjnych, by to one typowały ze swych szeregów działaczy, którzy najlepiej poradzą sobie w Strasburgu i którzy są świetnymi fachowcami, a nie gadułami mądrzącymi się na każdy temat w niedzielnych programach publicystycznych? Przed pięciu laty Tadeusz Cymański przeskoczył o kilka długości Hannę Foltyn-Kubicką. Czy oznacza to, że był lepszym eurodeputowanym, niż byłaby ona? Wątpię.

Po cóż tak poganiać wyborców

A argument o frekwencji? Czy aby na pewno ważniejsze niż wysłanie do Brukseli i Strasburga sprawnej i kompetentnej ekipy „załatwiaczy" (znających języki, rozumiejących skomplikowane procesy unijne itp.) jest oddanie w dniu wyborów głosu jak największej liczbie ludzi?

Czy jeśli do lokali wyborczych pofatygowałoby się nie 23 proc., lecz 18 proc. demosu, to byłoby to coś strasznego? A po cóż ci biedni ludzie mają być poganiani do wyborów, jeśli i tak bez względu na to, czy wygra prawica czy lewica, rządzić w Brukseli będzie sojusz chadeków z socjalistami (przy błogosławieństwie unijnych biurokratów)? Może więc przestać utyskiwać nad niską frekwencją i zastanowić się, jak spożytkować dla kraju głos tych, którzy jednak do wyborów pójdą? Spożytkować tak, by wysłać do Brukseli najlepszych fachowców.

Czas już dziś zacząć prace nad nową ordynacją. By za pięć lat mieć narzędzie, dzięki któremu wyeksportujemy do europarlamentu najbardziej kompetentnych polityków z tych partii, które zyskają poparcie społeczne. To najlepsze, co możemy zrobić dla Polski. Bo w tej rozgrywce właśnie o nią chodzi.

Marek Migalski jest politologiem, w poprzedniej kadencji zasiadał w Parlamencie Europejskim, do którego dostał się z listy PiS, by potem przenieść się do PJN i Polski Razem Jarosława Gowina. W tym roku po przegranych eurowyborach wycofał się z polityki

Kraj
Relacje, które rozwijają biznes. Co daje networking na Infoshare 2025?
Kraj
Tysiąc lat i ani jednej idei. Uśmiechnięta Polska nadal poszukuje patriotyzmu
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Kraj
Jak będzie wyglądać rocznica koronacji Chrobrego? Czołgi na ulicach stolicy
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Kraj
Walka z ogniem w Biebrzańskim Parku Narodowym. „Pożar nie jest opanowany”
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne