Dziś, dwa miesiące po wyborach do Parlamentu Europejskiego i pięć lat przed następną elekcją, warto się zastanowić, jak zmienić obecną ordynację. Bo że trzeba ją zmienić, przekonani są właściwie wszyscy znawcy tematu. Obowiązująca dzisiaj jest niezrozumiała, zawiła, skomplikowana. Ale przede wszystkim – kontrskuteczna. Wiąże kandydatów z regionem, wprowadza konkurencję pomiędzy kandydatami z różnych regionów, jest narzędziem w rękach partyjnych bossów, karze partie mniejsze, a dowartościowuje większe, premiuje osoby rozpoznawalne, ale niekoniecznie znające się na pracy w europarlamencie, itp.
Celebryta czy lobbysta
Aby jednak określić, jakiej ordynacji nam potrzeba, należy się zastanowić, jakich efektów od niej oczekujemy. Czyli jakich ludzi chcielibyśmy wysyłać do Brukseli, tak by było to jak najbardziej korzystne dla Polski, a nie dla partii czy poszczególnych polityków.
Kim ma być europoseł – celebrytą w kraju czy raczej „politycznym załatwiaczem", „otwieraczem unijnych drzwi", „lobbystą polskich spraw"? Zdecydowanie opowiadam się za tym drugim rozwiązaniem. Winien być końcówką politycznego systemu kraju, z którego pochodzi; powinien być na „krótkiej linii" ze swoim (czyli odpowiadającym kompetencjom jego komisji w europarlamencie) ministerstwem, żeby wiedzieć, jakie rozwiązania leżą w interesie jego kraju; powinien być częścią systemu krajowego, ale jednocześnie winien być zakorzeniony w Brukseli i od pierwszego dnia kadencji wiedzieć, do jakich gabinetów pukać i z kim umawiać się na kolacje w ważnych kwestiach.
Czy tak się dzieje obecnie? Oczywiście nie. Polscy wyborcy co pięć lat wymieniają ponad połowę składu naszej reprezentacji w Strasburgu. Czy to dobrze? Bardzo źle. Bo nowi muszą się od początku uczyć technologii skomplikowanych unijnych procesów.
Świetnie rozumieją to Niemcy, których ponad 70 proc. eurodeputowanych kontynuuje swoją działalność. Na drugim biegunie są Grecy, którzy w tym sezonie wymienili wszystkich. Dzięki temu już wiadomo, kto kogo będzie ogrywał przez następne pięć lat.