Polskie MSZ to w istocie resort spraw wewnętrznych, nasi dyplomaci to psychologowie obsługujący humory Jarosława Kaczyńskiego, a prezes PiS to człowiek przedkładający ponad realne interesy kraju swoje urojenia i poczucie wartości.
Premier zrywa szczyt
Gdy w nocy z czwartku na piątek przeglądałem czeskie media, trafiłem na informację, w którą na początku nie potrafiłem uwierzyć. Przeczytałem ją kilka razy, chcąc się upewnić, że późna pora i zmęczenie nie wpływają na to, że widzę coś, co nie istnieje. Ale nie, informacja, którą dzielił się na Twitterze korespondent czeskiej telewizji, była oczywista i jasna: polski rząd próbował zerwać spotkanie Grupy Wyszehradzkiej z nowym prezydentem Francji, z powodu jego słów krytyki pod adresem liderów państw Europy Środkowej, wyrażonymi w wywiadzie prasowym. Beata Szydło, według czeskiego korespondenta, sondowała, czy premierzy Czech, Słowacji i Węgier gotowi byliby do uczynienia afrontu Macronowi i odmowy udziału w spotkaniu z nim.
Przyznam, że nim podzieliłem się tą informacją z moimi followersami, pomyślałem, że wracamy do żenujących sytuacji sprzed dekady, gdy Lech Kaczyński zrywał szczyt Trójkąta Weimarskiego ze względu na ukazanie się w satyrycznym piśmie niemieckim żartów z niego oraz z jego mamy. Ten sam poziom infantylizmu, tromtadracji, buńczuczności i zdziecinnienia; to samo poczucie zaambarasowania poziomem polskich liderów; ta sama refleksja, że jesteśmy więźniami polityków żyjących swoimi obsesjami, fobiami, wizjami i uprzedzeniami.
Nikt nie może mieć wątpliwości, że pomysł „ukarania" prezydenta Francji nie wyszedł od Szydło. Jest oczywistym, że musiał na niego wpaść sam Kaczyński. Bo tak właśnie wyobraża sobie asertywność w polityce międzynarodowej, takie środki jawią mu się jako adekwatne, tak widzi skuteczną walkę o pozycję Polski w świecie. Że to naiwne i anachroniczne? Że wyniesione z dzieł Sienkiewicza i Mickiewicza? Że godne nauczyciela historii w prowincjonalnym gimnazjum? I cóż z tego, jeśli Polska znalazła się w sytuacji kraju ubezwłasnowolnionego i uzależnionego od woli, mniemań, kaprysów i dąsów jednego starzejącego się publicysty.
Tak, publicysty. Bo prezes PiS w polityce zagranicznej jest właśnie człowiekiem pióra, a nie czynu. Pod hasłem wstawania z kolan rozumie przede wszystkim szacunek i prestiż, jakim Rzeczpospolita ma się cieszyć na zewnątrz. O wiele mniej interesuje go to, jak realnie wygląda jej pozycja i jak realizowane są jej interesy. Choć sam powtarza do znudzenia, że nie należy się przejmować tym, co się o nas mówi, to jest politykiem najbardziej chyba uzależnionym od opinii o Polsce i o nim samym. To dlatego w kampanii wyborczej snuł plany produkcji hollywoodzkich filmów o polskiej historii czy też powołania agencji zajmującej się image'em Polski za granicą. To dlatego rząd tak intensywnie walczy z używaniem sformułowań o „polskich obozach śmierci". I to dlatego Beata Szydło chciała zerwania szczytu V4 z Macronem po jego wywiadzie prasowym.